Kathryn Bigelow uchodzi w filmowym światku za specjalistkę od „męskiego kina”. Tematy (zimno) wojenne, wojsko, drapieżność przekazu, surowość formy to wyznaczniki jej twórczości. Zaledwie trzy lata temu Akademia uhonorowała ją jako pierwszą kobietę w historii Oscarem za reżyserię za sugestywny obraz irackiej wojny w „The Hurt Locker. W pułapce wojny” (2008), za tydzień jednak nie uczyni tego ponownie. Fakt, że za „Wroga numer jeden” twórczyni „K-19” (2002) straciła nominację na rzecz (z całym szacunkiem dla filmów i twórców, których cenię) Anga Lee czy Benha Zeitlina – choć znamienny – zakrawa na farsę (podobna sprawa ma się z Benem Affleckiem). Jej ostatni film bowiem to w swojej konwencji obraz wybitny.
(Jessica Chastain, kadr z filmu „Wróg numer jeden”, źr. Filmweb)
W przypadku „Wroga…” mowa o konwencji właśnie wydaje się najbardziej adekwatna. Trudno bowiem zakwalifikować obraz Bigelow pod konkretny gatunek. Reżyser miesza w swym filmie elementy thrillera, kina szpiegowskiego, dramatu psychologicznego, filmu wojennego – wszystko w odpowiednich proporcjach, doprawione świetnym tempem, przygotowane w nerwowej, pełnej nieustannego ruchu konsystencji. Bigelow w imponujący sposób panuje nad spiętym w wymowną klamrę filmem – od niemal dokumentalnego zobrazowania bliskowschodniej rzeczywistości w i poza wojskowymi bazami, po pietystyczne mikroportrety postaci. „Wróg…” osiąga przy tym ekstrema napięcia jak w pierwszorzędnej w tej materii scenie poszukiwania kuriera Al-Kaidy po zatłoczonym arabskim targowisku czy końcowej, czterdziestominutowej, rozegranej w czasie rzeczywistym sekwencji ataku na miejsce schronienia Bin Ladena. Mark Boal, autor scenariusza, daje swoją pracą wzór mistrzowskiego researchu. Ani przez chwilę nie ma się wątpliwości co do autentyczności przedstawionych wydarzeń. Dlatego mimo wszystko zaskoczeniem jest wzmianka o polskiej placówce CIA – i to nie w (nie)słynnej wsi na Mazurach.
I z powodu faktografii „Wróg numer jeden” wzbudzać może (i wzbudza, film trafił pod lupę amerykańskiego Senatu) niemałe kontrowersje. Torturowanie terrorystów jednak nie dziwi – to na tyle nagłośniona kwestia, że zasiadając do filmu Bigelow należało się z tym liczyć. Autorka wygrywa jednak na ich prezentacji – w pewien sposób udelikatnionej, dosadnej, ale nie odpychającej jak choćby w „Bez reguł” (2010) Gregora Jordana. Pryzmatem – i jednocześnie fabularnym kręgosłupem- jest tu pierwszoplanowy bohater. A w zasadzie bohaterka i jej odtwórczyni – doskonała w swojej kreacji Jessica Chastain. Aktorka, która od „Długu” (2010) imponuje rozwagą w dobieraniu ról i wychodzi na tym na swoje, otrzymując coraz ciekawsze propozycje. Bigelow absolutnie nie czyni z jej postaci podatnej na brutalność osóbki. Maya to odpowiednia osoba na właściwym miejscu. Oglądanie znęcania się nad ludźmi w imię wyższej sprawy owszem porusza ją – za każdym razem, nawet po kilku latach żmudnego śledztwa. Z drugiej strony wie, że cel uświęca środki. Target Osama bierze górę nad sentymentami. Maya to personalizacja tytułowego „zero dark thirty” – chwili rozpoczęcia akcji najazdu na fortecę Bin Ladena. Ale także – metaforycznie – czasu od rozpoczęcia dekadowego polowania po ostatni strzał podczas Operacji Geronimo.
(kadr z filmu „Wróg numer jeden”, źr. Filmweb)
Maya przyznaje, że nie ma życia osobistego. Codziennością stała się praca, osią życia – cel. W swojej upartości, nieustępliwości, wierze pokrewna jest sierżantowi Jamesowi z „The Hurt Locker”. Niedaleko jej do nałogu. A uzależniony, oprócz innych odczuć, może wzbudzać przecież politowanie. W przypadku Mayi jest to podziw. Głównie dzięki Chastain, która w łączeniu w sobie pewnej archetypicznej kruchości i charakterystycznej dla bohaterów kina Bigelow szorstkości jest niezwykle przekonująca. Nie szarżuje mimo zbliżania się do granicy ekspresji, nie słychać w niej fałszu, choć szarpie dźwięczne struny. Nie pozwala sobie na słabość. Refleksja przychodzi w finale. Smutna ulga. Samotne zwycięstwo. Aktorstwo z najwyższej półki. Życzę jej Oscara.
Bo to chyba jedyny, na który realnie twórcy „Wroga numer jeden” mogą liczyć, być może także w nominacjach technicznych. Scenariusz wydaje się nazbyt dyskusyjny, a i w walce o tytuł najlepszego filmu zbyt wiele jest sprzyjających odpowiednim gustom wydmuszek. Bo przecież „Miłość” i Haneke to nie podmioty na konfekcyjną miarę Akademii, „Django” nie widziałem, więc muszę nabrać wody w usta, a na docenienie „Poradnika pozytywnego myślenia” akademików raczej nie stać. Od „Operacji Argo” zaś film Bigelow jest po prostu lepszy, podobnie jak od docenionego w 2010 roku „The Hurt Locker” (zdaje się, że głównie po to, żeby nie zwyciężył „Avatar” (2009). I słusznie. I całe szczęście…). Ale i tak nie wygra. Niemniej polecam serdecznie.
Moja ocena: 9/10
(Kathryn Bigelow i Mark Boal podczas pracy nad filmem „Wróg numer jeden”, źr. Filmweb)