Jason Reitman. Rocznik 1977. Abstynent, libertarianin, miłośnik serii „Obcy”. Nakręcił cztery pełnometrażowe filmy, które zarobiły dotąd przeszło 450 milionów dolarów, zwracając zainwestowane weń pieniądze ponad ośmiokrotnie (!). Zdobyły przy tym około dziewięćdziesięciu różnej maści nagród i nominacji do najbardziej prestiżowych wyróżnień w dokonaniach filmowych na całym świecie (on sam zgromadził cztery nominacje do Oscara już w wieku 32 lat). Ciekawe portfolio, prawda?
Gdzie upatrywać przyczyn sukcesu filmów Jasona Reitmana? Czym wyróżnia się na tle gros innych amerykańskich filmowców? Co jest charakterystyczne dla jego twórczości?
Uproszczoną odpowiedzią na te pytania mogłoby być słowo: konsekwencja. Jako syn Ivana Reitmana, znanego reżysera komediowego, zdobywającego szczyty popularności w drugiej połowie lat osiemdziesiątych takimi kasowymi przebojami jak „Pogromcy duchów” czy „Gliniarz w przedszkolu”, Jason mógłby bez większych przeszkód otrzymać możliwość nakręcenia potencjalnego boxoffice’owego hitu. A jednak na realizację swojego pełnometrażowego debiutu czekał cierpliwie przez pięć lat. Imponował przy tym determinacją, odmawiając dwukrotnie wyreżyserowania młodzieżowego „Stary, gdzie moja bryka?” (2000), który summa summarum okazał się ledwie sezonowym przebojem, do tego po prostu głupim. W tzw. międzyczasie Reitman junior nabywał umiejętności pracując na planach produkcji filmów ojca i szlifował je we własnych krótkometrażówkach.
Już w jego pierwszych filmach można zauważyć pewne elementy, do których powracał w późniejszych, poważnych produkcjach. Gryząca niejednoznaczność (jak z „In God We Trust” (2000)), słodko-gorzki wydźwięk (finał „Gulp” (2001)) czy swego rodzaju obyczajowe wyrachowanie („Consent” (2004), duchowy prekursor późniejszego „Juno”) powtarzają się w każdym filmie Reitmana. Koherencja filmowej formy zaowocowała wytworzeniem stylu, którego nierzadko brakuje niejednemu twórcy ze znacznie bogatszym dorobkiem. Na narracyjną przejrzystość, błyskotliwy montaż, niebanalne wykorzystanie komentarza z offu i odpowiednie zbalansowanie komediodramatycznego tonu – elementy obecne w każdym jego filmie – Reitman znalazł wzorzec w obrazie Alexandra Payne’a, „Wybory” (1999). Najlepiej widać to w debiutanckim „Dziękujemy za palenie” (2005), pozostającym mocno „w duchu” produkcji twórcy „Bezdroży” (2004). Reitman do swoich mistrzów zalicza także Stanleya Kubricka i Hala Ashby’ego – od których zapożyczył ciągotki do czarnego humoru („Tak naprawdę nie wiedziałem, czym jest czarna komedia zanim nie zobaczyłem »Dra Strangelove«”), ale i pewną urokliwość w portretowaniu bohaterów („[»Harold i Maude«] to filmowa definicja wdzięku”) – a także m.in. Wesa Andersona, Spike’a Jonze’a i braci Coen. Jednak banalne stwierdzenie, że w większym stopniu liczy się nie jak, a o czym się mówi, wydaje się w jego przypadku jak najbardziej kongruentne (co i tak nie przeszkadza stwierdzić, iż narratorem jest wyjątkowo utalentowanym).
Jednym z ulubionych tematów podejmowanych przez Reitmana jest dojrzewanie. Żartuje, że cenę za jego szczęśliwe dzieciństwo (wychowywał się w Beverly Hills w czasach świetności ojca) płacą bohaterowie jego filmów. I to niezależnie od wieku. Najpełniej wydaje się to być ukazane w „Juno” (2007) z kapitalną Ellen Page. Tytułowa nastolatka zachodzi w ciążę, a jej samoświadomość i odpowiedzialność rośnie wraz z powiększającym się brzuchem. Warto jednak zwrócić uwagę na postaci drugoplanowe, nie mniej ważne do zobrazowania problemu. Juno decyduje się na oddanie dziecka małżeństwu Loringów, młodej parze nieszkodliwych parweniuszy. Ale zarówno Vanessa jak i Mark, mimo naturalnych i alternatywnych starań o dziecko, nie dorośli jeszcze do roli rodziców. Ona żyje wedle słów wypełniających poradniki macierzyństwa, on marzy o założeniu zespołu rockowego. Dochodzi do pęknięcia, które, dużo dojrzalszą od zachowania tych obojga decyzją, łata – wewnętrznie pozostawiona sama sobie – Juno.
Przez pryzmat jej postaci Reitman nie stara się na siłę moralizować, unika także łatwego oceniania. Uważnie portretując otoczenie Juno, tam stara się upatrywać metod na poradzenie sobie z trudną sytuacją dla niej i każdej innej dziewczyny w jej wieku. Fakt, że Juno wydatnie pomaga w tym wygadanie, wrodzony optymizm i zdystansowane podejście do sprawy. Dzięki temu film o niej nie ma charakteru pouczającego, nie jest uproszczonym materiałem dydaktycznym. Siła obrazu tkwi w jego delikatności i prostocie.
Ale tak naprawdę każdy protagonista z filmów Reitmana „zmaga się” z wewnętrzną niedojrzałością. Nick Naylor z „Dziękujemy za palenie” i Ryan Bingham z „W chmurach” (2009) to dorośli kolesie na stanowiskach i z niezłą „nawijką”, ale jednocześnie żyjący i działający w sposób dziecinnie ograniczony, wycofany, wręcz asekurancki. Z jakiego powodu? Strachu przed stabilizacją, równą w ich oczach przeciętności? W imię nierzadko wątpliwych idei? Reitman doszukuje się odpowiedzi pośród ludzi, między którymi się obracają – w postaciach nad wyraz świadomego syna Nicka oraz ambitnej Natalie, nowozatrudnionej pracownicy w firmie Ryana. Stają się oni spiritus movens do zmian w postawach obu mężczyzn. Nie sposób nie wspomnieć w tym miejscu o Mavis Gary, „kobiecie na skraju dojrzałości”, której osią życia stało się być niedojrzałą, mentalnie zatrzymała się bowiem w czasach szkoły średniej. Lecz ostatecznie Reitman ponownie pozwala na pytania – odnoszące się tak do niej jak i jej poprzedników – odpowiedzieć przede wszystkim widzowi. Samemu przed sobą.
Twórca „Juno” mówi: „Dorastanie jest do bani, nieprawdaż? Rozumiem, dlaczego ludzie nie chcą się zestarzeć – ale jedną rzeczą jest, gdy dostajemy kręćka na punkcie zdrowego odżywiania, uprawiania yogi, chodzenia na terapię i kumplowania się ze sobą. Byłoby świetnie. Ale tego nie robimy. Zamiast tego obsesyjnie skupiamy się na tym, by pozostać młodymi z zupełnie niewłaściwych powodów”. Reitman zdaje się szukać w swych filmach panaceum na ten stan rzeczy, choć konstatacja jest być może prostsza niż moglibyśmy się spodziewać – że na dorośnięcie nigdy nie jest za późno.
Drugą sztandarową kwestią poruszaną przez Reitmana w jego filmach jest wolność wyboru. Wynika to bezpośrednio z przyjętej przez niego filozofii, twórca „W chmurach” określa się bowiem mianem „klasycznego amerykańskiego libertarianina”. Było to naczelną myślą zwłaszcza w „Dziękujemy za palenie”, w którym elokwentny lobbysta koncernu tytoniowego przekonuje, że papierosy nie tyle są nieszkodliwe (co w jego przekonaniu jest kwestią drugo- czy nawet trzeciorzędną), co mogą być jeśli się po nie sięgnie. A to zależy już tylko od nas samych. Reitman buduje wyraźny przekaz – nie można ograniczać jednostce wolności podejmowania decyzji, narzucać sposobu myślenia. Ale można, a nawet należy tę wolność wyboru uświadamiać, pobudzać do samodzielności i brania odpowiedzialności za swoje czyny. A przede wszystkim owe osobiste wybory szanować.
„Dziękujemy za palenie” jest gorzką satyrą na amerykańskie społeczeństwo – 'zsupermarketyzowane’, otępiałe, podświadomie nastawione na słuchanie, nieświadomie odrzucające myślenie. „-It’s disgusting. -It’s American…”, rozmawiają między sobą bohaterowie filmu – przedstawiciele 'potencjalnie śmiercionośnych’ branż przemysłu (papierosy, alkohol, broń), cynicznie nazywający siebie „Merchants of Death” („handlarze śmiercią”) – mając na myśli z pewnością wiele więcej niż mało apetyczną, wysokokaloryczną przekąskę. Reitman stara się powiedzieć – stawiajmy na edukację, nie szantażujmy (tak jak to po części, niestety, uczynił Michael Mann w pokrewnym tematycznie „Informatorze”), budujmy autorytety. Bo jak mówi Nick Naylor – „yuppie Mefistofeles” bezkompromisowego PR-u – ograniczanie wyboru jest moralnym aroganctwem.
Także w „Juno” i we „W chmurach” kwestia wyboru jest jedną z symptomatycznych. Nastolatce w ciąży nikt nie dyktuje, co począć z przypadkowym poczęciem (inna rzecz, że ona zwyczajnie sobie na to nie pozwala). Decyzję o oddaniu dziecka do adopcji, tak jak wcześniej o niedoszłej aborcji, podejmuje całkowicie suwerennie. Zaś przemierzający samolotami Amerykę Bingham – abstrahując od jego wątłych predyspozycji socjalno-adaptacyjnych – sam sobie wybrał taki, a nie inny los. Podąża za zasadą z ulubionej metafory, wykładanej regularnie podobnym jemu fachowcom od „doradztwa dotyczącego zmian w karierze zawodowej” (czytaj: zwalniającym pracowników w imieniu ich szefów) – o pakowaniu życia do plecaka i wyjmowaniu z niego najpotrzebniejszych lub najbardziej zbędnych elementów przed ruszeniem dalej. Jego życie staje się – w skali mikro i w innym sensie, ale w logicznie mocno zbliżony sposób – „glokalne” (neologizm koleżanki z pracy, będący połączeniem słów „globalny” i „lokalny”). Co istotne na jego wyraźne życzenie.
Artykuł „Miej głowę otwartą. Kino Jasona Reitmana”, zamieszczony w miesięczniku „Kino” (2010, nr 2, s. 16-18), Tomasz Jopkiewicz kończy słowami: „Miej otwartą głowę, ale w końcu myśl jak większość – taki morał płynąłby z filmów Jasona Reitmana.” Nie zgadzam się z tą opinią, gdyby bowiem tak było, Reitman w sposób dość perfidny oszukiwałby widza. A bądź co bądź przy całej nieuchwytności przekazu i stale obecnej ironii, reżyser jak mało kto dba o czystość efektu emocjonalnego swych obrazów. Nie stosuje uczuciowych szantażów, polega na inteligencji widza. Sam Reitman mówi: „Nie znoszę filmów, które mówią ludziom, co mają myśleć. Jestem dumny, że zarówno Demokraci jak i Republikanie uznali »Dziękujemy za palenie« za 'swój’ film. Tak samo jestem dumny, że »Juno« trafiła do ludzi opowiadających się za wolnością wyboru, ale również do tych, hołubiących ochronie życia. Bo to odzwierciedlenie tego, jacy są: film służy uwydatnieniu oglądającego”.
Jak pisze Marcin Pietrzyk w recenzji filmu „W chmurach” na łamach portalu Filmweb: „Można wręcz rzec, że Reitman oswaja amerykańskie demony (nałogi, nastoletnie ciąże, życie singla)”. Wypada dodać do tego kwestię permanentnego poszukiwania autorytetów, nietuzinkowe spojrzenie na relacje międzyludzkie oraz na poły emfatyczne i eufemistyczne przedstawienie kobiet. W istocie jego filmy to cicha apoteoza nienarzucającego się feminizmu.
Niebagatelne znaczenie ma tu współpraca Reitmana z Diablo Cody, którą odkrył Mason Novick (jeden z producentów „Juno”), natrafiając na jej blog w Internecie. Cody oczarowała Novicka pełnym humoru stylem wypowiedzi oraz nowoczesnym punktem widzenia na rzeczywistość do tego stopnia, że zaproponował jej napisanie próbnego scenariusza dla wytwórni; tą próbą okazał się skrypt „Juno” (gdy był zaś gotowy, Novick, przedstawiając tekst Reitmanowi, miał mu powiedzieć, iż będzie żałował do końca życia, jeśli nie podejmie się realizacji filmu na jego podstawie). Trzydziestoczteroletnia obecnie Cody, notabene której biografia mogłaby posłużyć jako temat osobnego artykułu lub nawet kanwa scenariusza intrygującego filmu, powołała do życia postaci Juno MacGuff i Mavis Gary. Obie wielomówne, obie niezależne, a jednocześnie skrajnie różne. Juno jest uosobieniem słodyczy, Mavis natomiast od początku zaprojektowana została jako „unlikeable”, nie-do-lubienia. Sama Cody mówi: „Kobiety zawsze pretendują do bycia lubianymi w filmach, a faceci otrzymują bardziej soczyste partie. Chciałam stworzyć postać kobiety, którą trudno polubić, ale jednocześnie równie interesującą”. Cody powiodło się, Reitman 'wycisnął’ ze scenariusza „Kobiety na skraju dojrzałości” ile się dało, oboje stanowią obecnie jeden z najciekawszych twórczych tandemów w amerykańskim kinie.
Pośród innych bohaterek filmów Reitmana, Mavis Gary jest personą wyjątkową, bo i film to w dorobku reżysera dość nietypowy. Czarna komedia a priori z czasem przeistacza się w obyczajowy dramat z zacięciem psychologicznym. Postawa, sposób bycia i mentalność nadzwyczajnie zagranej przez Charlize Theron Mavis to solidny materiał do badań nad ludzką psychiką i naturą. Filmowy japiszon Reitman swym sarkazmem i cynicznym ujęciem „Kobiety na skraju dojrzałości” zbliżył się do wzorcowego 'feel-bad movie’, jednego z najlepszych w ostatnich latach. „Gdy postaci zmieniają się na ekranie, skutkuje to odczuciem, iż sam stajesz się lepszy. (…) Ale gdy tak się nie dzieje – do tego w emocjonalnie brutalny sposób – to staje się to tak nurtujące, że zostaje wraz z tobą” – mówi o swoim ostatnim filmie. „Wspaniale niekomfortowe!”, konstatuje. Reitman to mistrz ekranowego dyskomfortu.
Wracając do kwestii obrazowania kobiet, trzeba uznać, że są one w filmach Reitmana znacznie silniejsze od większości mężczyzn w swoim otoczeniu (przy tym wszystkie świetnie zagrane). Często bardziej od nich wyrachowane (jak dziennikarka Heather Holloway z „Dziękujemy za palenie”), myślące racjonalniej i doroślej (Juno i Vanessa Loring z „Juno”), bardziej niezawisłe i bezkompromisowe (Alex Goran z „W chmurach”). Interesujące jest też zestawienie w ostatnim z przywołanych filmów dwóch pokoleń współczesnych kobiet biznesu. Wspomniana, dobiegająca czterdziestki Alex jest personifikacją wyniku walki emancypantek o równouprawnienie w latach sześćdziesiątych ubiegłego wieku. Natalie Keener zaś, ledwie dwudziestoparoletnia, zdaje się być w całkowitej do niej opozycji – sentymentalnie wyznaje, że marzyła o tym, iż w swoim wieku będzie chociaż zaręczona; że chciałaby mieć męża, dzieci, rodzinne gniazdko. Dlaczego? Bo nie chce zostać samotną kobietą sukcesu, której życie ogranicza się do kariery i spełniania ambicji przede wszystkim zawodowych. Portretując w ten sposób kobiety w swoich filmach, Reitman wskazuje na jedną z chorób naszych czasów – niespełnienie i niedowartościowanie. Należy zaznaczyć, iż nie dotyczy to jedynie pań, lecz taka perspektywa nakreśla problem wyraźniej.
Nie wszyscy jednak podzielają zachwyty nad twórczością Jasona Reitmana. Zarzuca mu się, iż praktycznie w każdym swoim filmie staje się w finale dość kontrastowy w stosunku do tego, o czym opowiadał wcześniej. Nieco przesłodzone cody jego obrazów trącą zbędnym idealizmem, który z kolei może być odczytywany jako ukłon w stronę populizmu. Choć punktowanie mankamentów takich jak powierzchowność, niedbalstwo w rozpisaniu scenariusza czy „polityczne zagmatwanie” wydaje się być na wyrost. Paradoksalnie najmocniejsza strona filmów Reitmana – pieczołowicie skonstruowani bohaterowie – może stać się najbardziej trafnym punktem odniesienia dla krytyki. On sam twierdzi, iż wytyczną jego obrazów jest „brak sądu na postaciach, które zazwyczaj są już osądzone”. Sceptycy zaś – że cechą charakterystyczną protagonistów z filmów Reitmana i jednocześnie ich wspólnym fiaskiem jest brak realizmu i konsekwencji w obrazowaniu emocji. Według krytyki wykreowane przez niego postaci są oderwane od rzeczywistości, a sam Reitman ma problem w ukazywaniu ich bólu czy innych wewnętrznych doświadczeń. Zamiast tego jego filmy cechuje szczwana lekkość, nadmiar popkulturowych dialogów i nośne żarty starające się ukryć te słabości.
Mówiąc szczerze, z większością się nie zgadzam, a te, które dostrzegam niewiele mi przeszkadzają. Siłą twórczości Jasona Reitmana jest bowiem on sam. Ma w sobie wiele cech tych twórców, na których się wzoruje: odwagę Kubricka, subtelność Ashby’ego, 'perfect balance’ i sprawność narracyjną Payne’a. Od tego ostatniego odróżnia go dodatkowo nieprzewidywalność (który z nich stanie się współczesnym Billym Wilderem, do którego obaj są przyrównywani?). A wszystko to doprawia dawką ironii z nutką sceptycznej wyrozumiałości, czyniąc protagonistami postaci niejako z definicji antypatyczne i za nic mając polityczną poprawność. Jak mówi Nick Naylor z „Dziękujemy za palenie”: „Każdy ma swoją hipotekę do spłacenia. Ale niektóre rzeczy są ważniejsze”. Reitman jest tego świadom. To „yuppie Mefistofeles” komediodramy – od skąpanych w indie rockowych kawałkach czołówek do ciut lukrowanych finałów. Ale przynajmniej robi kino pełną gębą.
[2012]
Foto: Filmweb