„Frankenweenie” – druga z zeszłorocznych premier autorstwa Tima Burtona – to film w wielu elementach podobny do swojego poprzednika. „Mroczne cienie” charakteryzowały się bowiem sprawnym żonglowaniem popkulturowymi motywami, sporą dawką czarnego humoru i – co niestety stało się symptomatyczne dla ostatnich produkcji w reżyserii ekscentrycznego filmowca – raczej nikłym zaangażowaniem ze strony widza. W przypadku ocenianej animacji z tym ostatnim jest na szczęście zdecydowanie lepiej, a i zabawa w odnajdywanie nawiązań i cytatów znów daje sporo frajdy. „Frankenweenie” jest przy tym najlepszą propozycją Burtona od czasu zbliżonej stylowo, znakomitej „Gnijącej panny młodej” (2005).
Posiada bowiem emocjonalny wabik – Korka, przywracanego do życia pieska głównego bohatera filmu, Victora (jak najbardziej) Frankensteina. Siłą jego postaci jest – oprócz przerysowanej animacji (najwyższej klasy, tyczy się to zresztą i pozostałych bohaterów) – jego osobowość. A ta jest po prostu bardzo… psia, dzięki czemu Korek przepełniony jest obezwładniającym urokiem. Natomiast drugim ogromnym plusem „Frankenweenie” jest… docelowe audytorium. Film Burtona to produkcja przeznaczona dla dzieciaków. Nie jest to takie oczywiste, gdyż poziom groteski jaki serwują nam twórcy jest wcale wysoki. Niemniej wyczucie, z jakim podają nam gros dość makabrycznych dowcipasów, jest przedniej miary i „Frankenweenie” może uchodzić za wzór obrazu inicjacyjnego – w sensie zapoznającego młodego widza ze światem horroru.
Film o perypetiach oddanych sobie przyjaciół – psa i jego pana – tchnie nadzieją, że Tim Burton powróci na właściwe tory i nie skończy na karykaturowaniu swych dokonań, ale stworzy dzieło, które ponownie porwie widza, jak w swoim czasie uczynił to „Batmanem” (1989), „Edwardem Nożycorękim” (1990) lub „Jeźdźcem bez głowy” (1999) – filmami, jak by nie patrzeć, wybitnymi. Jest nadzieja, bo jest naprawdę fajnie.
Moja ocena: 6,5/10
(kadr z filmu „Frankenweenie”, źr. Filmweb)