O Sarah Polley nie wypada już mówić inaczej niż artystka. Aktorską klasę potwierdziła już jakiś czas temu, zwłaszcza udziałem w filmach Isabel Coixet (fanom kina popcornowego powinna się natomiast kojarzyć jako jaśniejszy punkt nieco przedumanego „Mr. Nobody” (2010)). Przed sześcioma laty próbowała swoich sił jako reżyser. Także z świetnym skutkiem. Wydany na początku października „Take This Waltz”, podobnie jak debiutancki „Daleko od niej” (2006), jest przejmującym, tętniącym uczuciami obrazem miłości zabijanej przez życie.
Niemniej film ten ma jedną wadę. A mówiąc precyzyjniej – pecha. To niefart pod tytułem „Blue Valentine” (2009). Konstrukcja fabularna jest bardzo zbliżona – sukcesywnie oddalający się od siebie małżonkowie – podobnie jak intensywny przekaz emocjonalny. U Polley, w miejsce zanikającej – z niewiadomego tak naprawdę powodu – miłości, pojawia się jednak kolejne uczucie. Bohaterka filmu, 28-letnia Margot, w miarę jak przestaje kochać Lou, zbliża się do pociągającego Daniela. Nie ma jednak mowy o wybuchu szaleńczej namiętności, paleniu pożądania w namiętnym seksie, rzucenia wszystkiego w diabły dla kochanka. Wnętrze Margot przypomina wagę, na której szali położono uczucie o większym ciężarze. Stopniowo przechyla ono nastawienie Margot w stronę wypełniającego ją zakochania. Film analogicznie zbliża się przy tym do nieuchronnego finału, mety, przed którą Polley niestety trochę się potyka. Przegrywa bowiem tam, gdzie Derek Cianfrance odniósł spektakularne zwycięstwo – gdy życie trwa dalej. W „Blue Valentine” pustka bohaterów krzyczała z rozpaczy, szarpiąc widzem w okolicach mostka. W „Take This Waltz” nieśmiało milczy, jest bezsilna, nieco apatyczna. Nie uwierzyłem jej.
(Kadr z filmu „Take This Waltz”, źr. Filmweb)
Trochę szkoda, bo moglibyśmy mieć do czynienia z filmem wybitnym. Co nie zmienia faktu, że i tak jest pięknie. Fenomenalny jest moment, w którym Margot i Daniel są najbliżej, a jednocześnie chwilą nigdy wcześniej nie są sobie bardziej obcy, dalecy. Kapitalnie reżyserka portretuje też okruchy małżeństwa Margot i Lou – spętanych niejako wymuszoną dorosłością prawie trzydziestolatków, o duszach równie młodych jak dziesięć lat wcześniej. To film – podobnie jak „Bliżej” (2004) Mike’a Nicholsa – w którym żadne „kocham cię” nie jest prawdziwe. Nie ma w nim zgrywy ani taniego sentymentalizmu. Jest za to bolesna prawda.
Wydatnie pomagają w tym Polley aktorzy – odrobinę rubaszny Lou w interpretacji Setha Rogena, ornamentowy, ale wdzięczny Luke Kirby, i przede wszystkim Michelle Williams. Choć jej kreacja – bo w jej przypadku nie da się inaczej określać ról jak kreacjami właśnie – mocno przypomina tę z przywoływanego obrazu Cianfrance’a, nie ma tu mowy o wtórności. To aktorka, która każdą postać, w jaką się wciela, potrafi obdarować duszą, sercem, autentyzmem. W odwadze w prezentowaniu nagości przypomina natomiast inną znakomitość amerykańskiego kina, Julianne Moore. Wielkością już dawno jej dorównała.
Przed Sarah Polley natomiast drzwi do wielkości są już na wpół otwarte. Czekam na kolejny – jestem pewien: udany – film jej autorstwa.
Moja ocena: 6,5/10