Ach, Grawitacja… Cóż to jest za film! Przyznam szczerze, że dotąd nie byłem na podobnym w kinie. Alfonso Cuarón zachwycił mnie totalnie. Nakręcił film epicki w rozmachu, a jednocześnie – w swoim stylu – szalenie intymny. Po raz kolejny dał nam posmakować swej nietuzinkowej pomysłowości. Grawitacja to obraz wypełniony wręcz niebanalnymi rozwiązaniami formalnymi i zdumiewającymi chwytami narracyjnymi. Fenomenalne widowisko! Po prostu kosmos! 😉
Potwierdza to już pierwszy kwadrans filmu zbudowany bodaj na trzech ujęciach (!). Kapitalna sprawa – kamera wędruje sobie między krzątającymi się wokół Międzynarodowej Stacji Kosmicznej, dryfującymi w przestrzeni astronautami, a to dając zbliżenie na dokręcaną śrubę, a to na zmęczone lico Sandry Bullock lub błogi wyraz na twarzy kongenialnego w swym beztroskim opanowaniu (ciut za bardzo…?) Clooneya. W tle mrugają miriady gwiazd, a widz bawi się w zgadywanie, nad jaką częścią Ziemi akurat przelatują kosmiczni mechanicy (o ile oderwie wzrok od widoków…). Cuarón i partnerujący mu znakomity operator, jego wieloletni współpracownik Emmanuel Lubezki, zabierają nas w kosmos w sposób, w jaki nie udało się to dotąd chyba nikomu w kinie. Scenografia jest pierwszorzędna i świetnie sfotografowana (nasuwa się analogia z Ludzkimi dziećmi (2006), gdzie oba te elementy zagrały równie dobrze, choć oczywiście na innym gruncie), mimo że zapewne w całości wygenerowana komputerowo. Raz nawet poczułem lekki zawrót głowy. Ogrom kosmosu jest w Grawitacji namacalny.
Film Cuaróna pod względem realizacyjnym zbliżony jest do perfekcji. Ale i znakomicie trzyma w napięciu. Oglądając Grawitację, wróciły wspomnienia z moich wielokrotnych spotkań z Apollo 13, zbliżonym tematycznie i równie dopieszczonym technicznie obrazem Rona Howarda (w ogóle Grawitacja wydaje się hołdem dla tego filmu, choćby przez fakt, że instrukcje wydaje bohaterom głos Eda Harrisa). W filmie z 1995 roku suspens sięgnął doskonałości niemal hitchcockowskiej dzięki muzyce Jamesa Hornera, wieloperspektywicznym zdjęciom i inteligentnemu montażowi. Ale Cuarón zmusza nas do zaciskania palców na poręczy fotela (lub dłoni kogoś bliskiego, kto siedzi obok 😉 ) nie poprzez cięcia, ale przez długie ujęcia – wyczekane do ostatniego momentu, w którym ciarki gnają po plecach galopem, a postawione dęba włosy można policzyć przez skórę. Nierzadko to co dzieje się na drugim planie jest równie istotne jak to, na czym teoretycznie w pierwszej kolejności powinniśmy skupić wzrok. Niesamowite.
Niebezpieczeństwo, jakie grozi astronautom jest bowiem ekstremalne. Śmierć może nastąpić błyskawicznie (pędzący z prędkością pocisku odłamek zniszczonego satelity), albo stać się powolną agonią spowodowaną brakiem powietrza. Katastrofa zyskuje przez to wymiar mocno osobisty. Gdy Ryan pozostaje osamotniona na 'placu boju’, przyglądamy się jej na dużym zbliżeniu. Wówczas Grawitacja zyskuje specyficznej intymności, znanej np. z I twoją matkę też (2001). Następuje tu podobne 'od ogółu do szczegółu’ – groza kosmosu od ograniczonej jedynie percepcją przestrzeni do klaustrofobicznej ciasnoty kapsuły ratunkowej. Doświadczenie to niemal empiryczne.
Ten posmak skrajnego survivalu daje się wykazać Bullock. Nigdy nie ceniłem specjalnie jej umiejętności, a nagrodzenie Oscarem w 2010 roku było według mnie na wyrost. Aktorka po prostu nie ma też na koncie wielkiej roli. Korekta – nie miała. Rola w Grawitacji jest jak dla mnie najlepszą w jej karierze. A wygrywa ją najprostszym i najtrudniejszym zarazem sposobem – szczerością. Chociaż konstrukcja postaci Ryan trąci konwencją – bohaterów przezwyciężających siebie, by pokonać traumę było już na pęczki – samo jej odegranie przez Bullock to mistrzostwo kunsztu. Szacuneczek. Wiele zyskała w moich oczach i liczę na więcej tak udanych ról w jej wykonaniu. Ona sama zaś, myślę, powalczy co najmniej o nominację do Nagrody Akademii.
Jak i zresztą cała Grawitacja. Abstrahuję już nawet od kwestii technicznych, nad którymi pieję z zachwytu od pierwszego akapitu. Pomysł na film jest świetny w swoim nieskomplikowaniu – opowiedzenie o czymś, co dzieje się faktycznie nad naszymi głowami i co jednocześnie jest tak niezwykłe. Mimo że w scenariuszu znajdzie się kilka wpadek (o których mogliśmy poczytać na Stopklatce), dialogi nie grzeszą wykwintnością i twórcy wyraźnie przedobrzyli w finale, w ostatecznym rozrachunku spycha się na bok te niedociągnięcia. Bo Grawitację chce się oglądać. Filmy Cuaróna żyją. Udowodnił to swoją wersją Harry’ego Pottera, w którą tchnął popkulturową energię, nadając adaptacji nowej jakości po ślamazarnych próbach Chrisa Columbusa. Grawitacja również żyje – absolutnie, majestatycznie, onieśmielająco. I zajebiście oddziałuje na widza. Jeden z filmów roku.
Moja ocena: 9/10
Foto: Filmweb
Coraz więcej głosów zachwytu się pojawia. Chyba trzeba się wybrać na film i przekonać się osobiście:)
Koniecznie! I koniecznie do IMAX 😉
Widziałam! Tak naprawdę nie wiedziałam czego się po nim spodziewać. czy Bullock przez 1,5 godziny będzie dryfowała w przestrzeni i wspominała swoje życie? Szczerze powiem, że nie spodziewałam się filmu survivalowego. Myślałam, że będzie to kolejny głupkowaty amerykański film 🙂
Przyznaję, że przez większą część filmu miałam zaciśniętą rękę na poręczy. Film był przerażający, trzymający w napięciu i zmuszający do zastanowienia się co by było gdybym to ja była w takiej sytuacji?! Czułam się taka malutka, naprzeciw czemuś wielkiemu. Tak samo miałam oglądając Sanctum. Ciary przechodzą po plecach i nie możesz oderwać wzroku od ekranu. Chcesz i musisz wiedzieć co będzie dalej.
I powiem szczerze, że dopiero na napisach końcowych zorientowałam się że w tym filmie grało w sumie tylko dwóch aktorów 🙂 Nie brakowało mi niczego i nikogo. Sandra Bullock genialna! Clooneya się trochę bałam po Solarisie ale na szczęście mnie nie zawiódł 🙂
Zgadzam się, „Grawitacja” to potęga filmowego obrazu 8)