Swym poprzednim filmem zatytułowanym „Lato miłości” (2004), z Emily Blunt oraz charakterystyczną aktorką brytyjską Natalie Press w rolach głównych, Paweł Pawlikowski pokazał, że posiada ciekawy zmysł estetyczny i potrafi zbudować duszącą atmosferę swego rodzaju mistycznego realizmu. Dzięki temu został uhonorowany nagrodą BAFTA i wszedł do grona filmowców, którym należy bacznie się przypatrywać. W jego ostatnim obrazie „Kobieta z piątej dzielnicy”, filmowej adaptacji powieści Douglasa Kennedy’ego, frapuje głównie owa mistyczna, intensywna aura i tak naprawdę tylko ona. Pawlikowski pragnął bowiem, by jego film epatował tak głęboką niejednoznacznością, że osiągnął efekt odwrotny. Widz przekopując się przez kolejne warstwy znaczeń opowieści, natrafia w końcu albo na litą skałę, albo na lotne piaski.
Historia Toma Ricksa, człowieka na ostrym życiowym zakręcie, pełna jest niedopowiedzeń. Może być to odczytane jako atut, jednak w „Kobiecie…” Pawlikowski nieco przesadził z ubieraniem w ukryty sens elementów tego niepotrzebujących. Film wiele by nie stracił, gdyby reżyser odkrył większą ilość kart, dotyczących przeszłości niespełnionego pisarza oraz porzuconego męża i ojca. Można byłoby mieć nadzieję na pełniejszy jego portret i tym samym stałby się bardziej przekonującą dla widza postacią. A tak, obserwując jego miotanie po paryskich ulicach, nietrudno zadać sobie pytanie – po jaką cholerę on to robi? Pawlikowski krąży wokół sedna (jestem przekonany – gdyż nie miałem okazji przeczytać – uwydatnionego w książce Kennedy’ego) niczym ćma wokół lampy, nigdy go nie osiągając. Chwała mu, że przez większą część czasu mimo wszystko potrafi utrzymać widza w niepewności, choć i tak w finale pojawia się nutka zniecierpliwienia.
Ale „Kobieta z piątej dzielnicy” nie irytuje. Pawlikowskiemu wyszedł taki sobie filmik, co najmniej dwie klasy gorszy od wspomnianego „Lata miłości”, efektywnie nawiązujący doń jedynie wspomnianym klimatem. Sączy się on spokojnie przez widza, lecz ten nie wchłania go jak gąbka i po seansie niewiele w nim z „Kobiety…” pozostaje. Nie pomaga nawet magnetyzująca zazwyczaj Kristin Scott Thomas, aktorka – podobnie jak boska Juliette Binoche – z upływem lat tylko piękniejsza (tu wina leży dość ewidentnie po stronie scenariusza). Miło za to obejrzeć Joannę Kulig w kolejnej po „Sponsoringu” (2011) Szumowskiej dobrze zagranej roli. No i Ethana Hawke’a w niezmiennym od pewnego czasu emploi – czy ktoś inny w dzisiejszym kinie potrafi z takim urokiem zapatrzeć się w jeden punkt i sprawić, by widz usiadł obok i zechciał gapić się wraz z nim? Do tego dochodzi niebanalne, 'chropowate’ przedstawienie Paryża, w sposobie portretowania przypominające nieco filmowanie Warszawy z „Kobiety, która pragnęła mężczyzny” (2010), ramotki Pera Flya. To że Wieża Eiffla jest w „Kobiecie z piątej dzielnicy” brzydka to tylko in plus.
Moja ocena: 5,5/10
(Kadr z filmu „Kobieta z piątej dzielnicy”, źr. Filmweb)