Rok 2000. Tryumf meksykańskiego reżysera Alejandro Gonzáleza Iñárritu dzięki wybiórczej, lecz pełnokrwistej panoramie społeczeństwa Mexico City w „Amores Perros”. Wkrótce przychodzą kolejne: „21 gramów” (2003) i „Babel” (2006). Trzy filmy, trzy wydarzenia. Poklask, uznanie krytyki, tłumy na sali. I skandal. Filmowiec oskarża wieloletniego przyjaciela i współpracownika Guillermo Arriagę, autora scenariuszy do wyszczególnionej powyżej tzw. „trylogii śmierci”, o przypisywanie sobie wyłączności na rzekomo artystyczny sukces filmów. Arriaga dłużny nie pozostaje. Ich filmowe – bo takie interesują nas najbardziej – drogi rozchodzą się. Arriaga próbuje sił jako reżyser. „Granice miłości” (2008) według jego scenariusza bolą, ale nie tak jak dzieła stworzone w tandemie z Iñárritu – bolą pustką i brakiem wyrazistości. Brakuje Iñárritu. On zaś każe na siebie czekać dłużej. Podstawowym grzechem „Biutiful” (2010) jest… no cóż, brak Arriagi.
Krótka historia, jakich w oświetlonych błyskami fleszy dziejach kina niemało. Czy światek filmu zapłakał? Zapewne tu i ówdzie tak. Chociaż bardziej zastygł w oczekiwaniu. Tak utalentowani twórcy poradzą sobie, pomyśleli fani i krytycy. Po premierach ich oddzielnych filmów zastygli w konfuzji. I zaczęli wspominać. Ale czy jest do czego wracać?
Jest jak najbardziej. W „Amores Perros” González Iñárritu dał się poznać jako ambitny filmowiec z werwą. „21 gramami” potwierdził, że nie jest tylko jednorazowym, sezonowym talentem. Przez „Babel” udowodnił, że dysponuje własnym spojrzeniem na kino. Posługuje się charakterystycznym, indywidualnym filmowym językiem, posiada wysoką kulturę kręcenia filmów. Ma styl. Arriaga przy okazji każdego skryptu do obrazu Iñárritu przekonywał o tym samym – o wyrazistym stylu. W szaleńczo zaplątanych opowieściach (wedle słów Iñárritu, „chaotycznych jak samo życie”) obaj znaleźli metodę na humanistyczny, a wręcz humanitarny przekaz podlany gęstym, emocjonalnym sosem i podany w sugestywnej, nastrojowej formie. Palce lizać, choć boli.
Niemniej żaden z ich filmów nie wywraca na lewą stronę. Potrafią trzasnąć w pysk; pobudzają szersze myślenie – jakkolwiek patetycznie by to nie zabrzmiało – o bliźnim, odsłaniają inną – ich – perspektywę spojrzenia na najczystszą formę człowieczeństwa. Filmy Iñárritu i Arriagi ujmują prawdziwością uczuć, nawet jeśli dystansują zbliżoną do gry na uczuciach tematyką. Bo ta, istotnie, jest ciężkostrawna. Rzeczony humani(tary)zm okupiony jest dawką cierpienia. Twórcy fundują ją swoim bohaterom, a dzięki głębokiemu emocjonalizmowi także – a może przede wszystkim – widzom. Nietrudno, by stała się ona przyczynkiem smutku, melancholii czy nawet depresji. Mówiąc niepoetycko – oglądając „trylogię śmierci” łatwo złapać doła. Mimo nawet tego, że każda z jej składowych zwieńczona jest przekorną w swojej ambiwalencji nutką nadziei. Iñárritu i Arriaga zaprojektowali „little happy end”. Nigdy nie spełnione katharsis.
Dostrzec jednak można i inną odsłonę trzech domyślnych filmów. Wynika to być może z faktu pochodzenia obu filmowców. Meksykanie to ludzie niejako z natury mocno zakorzenieni w religii. Następująca w okresie kolonizacji ewangelizacja kraju i restrykcyjne szerzenie katolicyzmu zaowocowało jednolitością społeczeństwa w wyznawanej religii w czasach dzisiejszych. Daje się zauważyć, że religijność młodych Meksykanów i tzw. praktykowanie wiary, choć na przestrzeni XX wieku osłabione, odradza się. Echa tej tendencji można dostrzec w filmach Iñárritu i Arriagi. Ale nie w portretach bohaterów czy pejzażu okoliczności, w jakich się odnajdują (a przynajmniej nie w najwyraźniejszym stopniu). To byłoby nazbyt oczywiste i zwłaszcza Iñárritu nie chce taką dosadnością uderzać (teksty Arriagi są w tym aspekcie bardziej jednoznaczne). „Amores Perros”, „21 gramów” i „Babel” wydają się zawoalowanym, nieco dysonansowym zobrazowaniem cnót teologalnych.
Jeśli przyjąć, że reżyseria jest sztuką manipulacji, wysnuć można tezę, że na głowie reżysera jest stworzenie wersji rzeczywistości – choćby ekstremalnej, krańcowej – i takie nią omamienie widza, by ten mało że dał jej absolutną wiarę, to jeszcze odniósł ku niej swoje nie tylko odczucia, ale i uczucia. Uczucia, trzeba zaznaczyć, zbliżone krańcowym właśnie. Film obojętny to klęska reżyserii. Reżyser takiego dzieła ponosi fiasko, przegrywa walkę z i o widza. Iñárritu nie udało się dotąd stworzyć obojętnego filmu. I nie dość, że potrafi o widza zawalczyć, to jeszcze pozwala mu się w swojej wizji albo zatracić, albo ją odrzucić. Jedno i drugie skutkuje interpretacją.
Obfite skrypty Arriagi przekłada Iñárritu przez pryzmat smutku. Ich filmy są skrajnie smutne. W nieoczywistych „little happy endach” pobrzmiewa intencjonalność o dwóch wartościach – wiary w nadzieję i miłość oraz nadziei w miłości i wierze. Co ważne, podmiotem tych – no właśnie – cnót jest człowiek. Cnoty teologalne, zwane także Boskimi, dotyczą – nazwijmy to – sprawności człowieka, które pochodzą od Boga i do Niego prowadzą. U Iñárritu Boga zastępuje człowiek. Co zatem zastępuje cnoty Boskie?
Paralela. Iñárritu zaprojektował metafory, którymi przedstawił swoje patrzenie na cnoty teologalne. Każdy z jego filmów kanoniczny obraz cnót zawiera i jego wyłapanie nie przysparza uważnemu widzowi specjalnych trudności. Każdy jednak opatrzył przeobrażonym przez siebie wariantem cnót. Każdy też „zajmuje się” jedną cnotą w większym stopniu. (Podobny, choć formalnie i treściowo zupełnie odmienny zabieg stosuje Ulrich Seidl w realizowanej obecnie trylogii „Raj”.)
I tak miłość to u Iñárritu cierpienie. Bohaterowie jego filmów odczuwają ból – nierzadko fizyczny, najczęściej egzystencjalny. Przez cierpienie uczą się kochać, akceptować złamane życie. Cierpiąc, walczą o godność, o lepszą wersję siebie. Iñárritu przypatruje się, każąc to samo czynić widzowi, ludziom męczącym się, przeżywającym gehennę w konkretny sposób i w konkretnym celu. Jego filmy wkradają się w intymność postaci. Jednocześnie osnuwa ich osobisty świat woalką ostrożności. Zawsze wie, w którym momencie spojrzeć w bok.
W „Amores Perros” – filmowym obrazie cnoty miłości – wiele jest ujęć do ostatniej chwili kontemplujących smutek i ból bohaterów. Jednak w chwili, w której spodziewamy się katharsis, zwykle następuje kolejne załamanie. Jedynie finał każdej z trzech historii przynosi oczyszczenie. Co symptomatyczne, tylko w jednym przypadku tchnące nadzieją.
Kumulacja wiary w scenariuszach Arriagi i ich prezentacji przez Iñárritu znajduje ujście w przemocy, w brutalności. Reżyser powiedział w jednym z wywiadów: „spowodowana przemoc odwraca się przeciw tobie”. Scena z „21 gramów”, w której Jack Jordan tłumaczy swoim dzieciom istotę chrześcijaństwa, każąc uderzonej przez brata siostrze „nadstawić drugi policzek”, by za chwilę ukarać syna we współmierny sposób, jest potwierdzeniem tych słów.
Wiara – w sensie teologicznym, humanistycznym i osobistym – jest u Iñárritu podstawą pokazania jakiejś odmiany okrucieństwa, najczęściej słownego. W „21 gramach” Paul rani Mary, bo ta wierzy, że mąż wyzdrowieje, że założą rodzinę; Christina Paula w chwili, gdy zaślepia ją wiara w słuszność zemsty; Jack dotyka Marianne w momencie utraty wiary w Boga. Można mnożyć kolejne konotacje, których fundamentem jest wiara, efektem krótkofalowym świadome lub nie zadanie bólu, długofalowym – zachowanie pozbawione godności.
Nadzieję na ulgę, na szczęśliwość, która wydaje się podstawowym celem życia człowieka, Iñárritu i Arriaga pokładają natomiast w globalizmie. I tutaj – niestety – nie przekonują najmocniej. Można ją bowiem odczytać albo jako sardoniczną, albo wyrafinowaną, a już z pewnością niewiarygodną. W filmie o nadziei, „Babel”, przedstawione duchowe spustoszenie, zakorzenione w nowoczesnym, zunifikowanym świecie, jako kontrapunkt obiera prymitywizm i ortodoksję arabskiego „Trzeciego Świata”. Feralny strzał pada z karabinu dzierżonego przez muzułmanina. Fakt, że jest bardzo młody jest usprawiedliwieniem pochopnym. Meksykanka traktowana jest przez pracodawców protekcjonalnie, podobnie jak później obejdzie się z nią i jej bratankiem policja. Cała jej miłość do dzieci, którymi się opiekuje zejdzie całkowicie na drugi plan. Jedynie wątek młodej Japonki, niejako nieprzystający do reszty filmu ze względu na wnikliwsze spojrzenie na sens cierpienia, daje na mecie faktyczną nadzieję.
Iñárritu i Arriaga upatrują w globalizmie panaceum na choroby cywilizacji – niezrozumienie, brak współczucia. W końcu cierpimy wszyscy tak samo. Nadzieja umiera ostatnia. I czasami istotnie umiera, ale nie w ich filmach. To konserwatyzm. I swego rodzaju wyrok. Przenośnie zaproponowane przez Iñárritu i Arriagę mają wadę braku nośności. Z jednej strony można by to odczytać jako objaw oryginalności. Z drugiej jednak jako jakiś rodzaj elitaryzmu, najmocniej przekazany w ich ostatnim wspólnym dziele. Biorąc pod uwagę aspekt fabularny oraz wykorzystanie pewnych emocjonalnych „nacisków”, można pokusić się o stwierdzenie, że film, o który tak poprztykali się Meksykanie, to pięknie opakowany, pompatyczny, nierealistyczny i nierealizowalny banał, niegodny wcześniejszych dokonań obu filmowców.
W ogólnym rozrachunku tak zobrazowane cnoty teologalne w tryptyku Alejandro Gonzáleza Iñárritu i Guillermo Arriagi, za czynnik sprawczy mające człowieka i jego godność, nie mają siły przebicia nad płytszą płaszczyzną filmów. „Amores Perros”, „21 gramów” i „Babel” znajdują głębszy wydźwięk w ich odbiorze na poziomie emocji, niżeli w tym o czym mają lub mogą (co potwierdza mam nadzieję powyższy wywód) opowiadać. Esencjonalne, transcendentne scenariusze Arriagi przeniesione na ekran „z tezą”, lecz w oparach emocjonalności przez Iñárritu, to zatem filmy przede wszystkim do przeżywania. Gdy zagłębić się w treść wydać się ona może intencjonalna i przez to powierzchowna. Gdy zaś w przekaz – efektem jest zbytni idealizm.
[2013]
Foto: Filmweb