Na początku lutego 2012 roku miałem przyjemność obejrzeć film Michela Hazanaviciusa, Artysta. Urzeczony obrazem, czym prędzej po seansie popełniłem swoje małe guilty pleasure i na popularnym wortalu o tematyce filmowej oceniłem francuską produkcję na dziesięć gwiazdek, co równe jest najwyższej możliwej ocenie (co prawda po czasie weryfikując pierwotny osąd), a także kliknąłem w ikonkę serduszka obok noty, ogłaszając wszem i wobec, że odtąd Artysta figuruje jako jeden z moich ulubionych filmów. Po tym fakcie na ekranie monitora pojawiła się radosna informacja, iż uważam film Hazanaviciusa za „Arcydzieło!”. Gdy tego samego dnia znalazłem w Co jest grane? – popkulturowym dodatku do Gazety Wyborczej – recenzję rzeczonego Artysty, której autor rozpływał się w zachwytach nad czarno-białym, niemym ewenementem współczesnego kina, również wystawiając mu najwyższa ocenę i używając w stosunku do niego określenia „arcydzieło”, naszła mnie refleksja. Abstrahując od faktu, że nie wszystkie oceny ważą tyle samo, zwłaszcza takie, które są wynikiem pewnej zabawy, hobby, zauważyć można, jak nietrudno to podniosłe określenie przechodzi nam w dzisiejszych czasach przez gardła.