Woody Allen, wiadomo – Autor i autor. Jeden z największych współczesnych filmowców, posługujący się oryginalnym i rozpoznawalnym językiem twórczym; pierwszy neurotyk popkultury od lat przelewający hektolitry wypełniającego go zagmatwania na tysiące stron napisanych przez siebie scenariuszy i kilometry taśmy filmowej; sprawca trafnych boleśnie niczym wbicie szpileczki w sam czubek palca wiwisekcji relacji damsko-męskich. Z drugiej strony niepokojąco płodny reżyser, który – według niektórych – kręci „wciąż ten sam film”. Nigdy nie zapałałem do niego przesadnym uwielbieniem, Annie Hall (1977) pamiętam słabo, zachwycił mnie dopiero Zeligiem (1983), którego widziałem stosunkowo niedawno. Ale i tak pytaniem, które zawsze zadaję sobie zasiadając do jego kolejnego „najlepszego lub najzabawniejszego” filmu jest czy i czym znowu będzie w stanie mnie zaskoczyć. Z Blue Jasmine było podobnie. I… cholera… ten wygadany, nieduży facecik w binoklach zaskoczył mnie. Znowu.
Po seansie, na którym miałem przyjemność zobaczyć nowy film nowojorczyka, na twarzach większości widzów dostrzegłem wymalowaną osobliwą mieszaninę dezorientacji i niepewności na gruncie chyba lekkiego zawodu. Nie zdziwiło mnie to. Allen sprezentował nam obraz – o czym za chwilę szerzej – o… cierpieniu. Blue Jasmine flagelantom popsuje humor co najwyżej paradoksalnie, ale już sangwinikom czy po prostu ludziom mającym w pamięci jego kilkuletnią eskapadę po Starym Kontynencie może przypaść do gustu umiarkowanie. Powrót za ocean z pokrzepiających europejskich wojaży, których moment uniesienia nastąpił O północy w Paryżu (2011), ma w sobie zauważalną domieszkę zaskoczenia. Przestrzenność stolic Francji, Włoch i Katalonii Allen bezwzględnie zredukował – do brudnych, dusznych i gęstych od emocji przedmieść San Francisco.
Podobnie jak świat tytułowej bohaterki. Jasmine miała pozycję, pieniądze i codzienny glamour. Mąż Hal okazał się jednak oszustem na wszystkich polach wspólnego życia, toteż została jak stała – bez grosza w portfelu (nieprzyzwoicie markowym), z garścią ciuchów w kilku walizkach (nieprzyzwoicie skórzanych) i lichym wykształceniem (nieprzyzwoicie lichym!). I złamanym sercem, z którym na dłoni wraca do jedynej bliskiej osoby, z którą kontakt utraciła – na własne życzenie/za sprawą męża – siostry Ginger. Z pokorą? Gdzieżby tam! W końcu to ona należy… ups! – należała do towarzyskiej śmietanki. Jednak życie nabrało smaku gorzkiego espresso. Jasmine zacznie szybko i boleśnie przekonywać się, że po beztroskiej egzystencji „od przyjęcia do przyjęcia” zostaną tylko coraz bardziej regularne drinki, w których whiskey w równych proporcjach miesza się z upokorzeniem i poczuciem niesprawiedliwości.
Największym problemem Jasmine wydaje się ona sama. Hala, choć okłamywał ją i ranił, wciąż darzy uczuciem. Tak jak zakochana jest w dawnym życiu, za którym bezgranicznie tęskni. Jasmine nie potrafi pogodzić się z utratą jego dwóch dotąd nieodłącznych i nierozerwalnych elementów. Dlatego próbuje zachować resztki – ekhm! – godności i, w swoim mniemaniu będąc kobietą wyzwoloną, zaczyna wyzwalać i Ginger, czym niemal doprowadza do ruiny wesolutki związek siostry z Chilim, miejscowym cwaniaczkiem o gołębim sercu.
Allen sugeruje receptę na te dolegliwości. Panaceum wydaje się prawda. Pogodzenie się ze stanem rzeczy, konfrontacja z wyzwaniami nowej rzeczywistości i zerwanie spirali kłamstwa mogłaby pomóc Jasmine w wyskoczeniu z dołka. Ona jednak woli dalej karmić się złudzeniami. Mrzonka to jej sposób na życie, którego nie chciała. Bezwarunkowo wierzy, że wyjściem z sytuacji są marzenia bez pokrycia; chce dostać kredyt na refleks szczęścia, którego nie spłaci. A przecież właśnie dzięki szczerości Ginger jest szczęśliwa, mimo że chwilami drą z Chilim szczególnie rozjątrzone koty (w tym wątku Woody najbardziej przypomina Woody’ego, jakiego znamy). Jasmine tego nie dostrzega. Bo nie chce. Pikuje dalej.
Blue Jasmine jest swego rodzaju konglomeratem cech z tych jego filmów, które nakręcił od oscarowego hitu z Penelope Cruz. Wiara w ułudy zyskuje w nim wymiar o wiele bardziej osadzony w bliższej realnemu życiu rzeczywistości niż w poprzednich „europejskich” produkcjach Allena. Ale i jest on znacznie bardziej cyniczny, mocniej nawet niż wydanych w międzyczasie Co nas kręci, co nas podnieca (2009) oraz Poznasz przystojnego bruneta (2010). Zgryźliwość zastępuje chłodem. A do tego – właśnie przez wspomniany, podprogowy przekaz – konserwatywnością. Niespodzianka? Owszem. A co więcej? Zapowiedź zmian? Zobaczymy. Ale chyba pierwszy raz oczekuję kolejnego filmu Woody’ego Allena.
W którąkolwiek stronę by nie poszedł, jednym z aksjomatów jego filmów, oprócz kaskad słów spadających na oglądających, są perfekcyjnie rozpisani i zagrani bohaterowie. Choćby to była najmniejsza, najbardziej epizodyczna rola. Królowa Blue Jasmine jest tylko jedna. Cate Blanchett. W równym stopniu dzięki konstrukcji postaci na poziomie scenariusza i jej fenomenalnej kreacji, zapałałem do Jasmine – kobiety pod każdym względem antypatycznej – autentyczną sympatią. Choć Allen balansuje na granicy politowania, Blanchett podskórnymi i uzewnętrznionymi wybuchami emocji, ujmującą naiwnością, szczerym rozchwianiem i rozchwianą szczerością prezentuje się na ekranie najlepiej chyba od czasu Notatek o skandalu (2006). Kto oglądał Blue Jasmine, widział zapewne oscarową nominację i jedną z faworytek do nagrody.
Oto Woody Allen, który dając się ponieść mocnej i stałej od Vicky Cristina Barcelona (2008) fali natchnienia, z premedytacją surfuje po mojej wrażliwości. Oto Woody Allen, którego pół żartem jeszcze nie było tak cierpkie, a pół serio tak nie uwierało. Oto Woody Allen w formie. A do tego smutny Woody Allen. Blue Jasmine to smutny, znakomity film.
Moja ocena: 8,5/10
Foto: Filmweb