Obejrzenie ekranizacji „Hobbita” było moim postanowieniem odkąd tylko pojawiła się pierwsza wzmianka o jego realizacji. Moja radość była tym większa, gdy okazało się, że za kamerą stanie Peter Jackson, twórca filmowej trylogii „Władcy pierścieni”. Adaptacje powieści J.R.R. Tolkiena to bez cienia przesady arcydzieła współczesnego kina fantasy, filmy kompletne, doskonałe praktycznie pod każdym względem. Byłem przekonany, że i z „Hobbitem” będzie podobnie. I nie zawiodłem się.
Podstawowy zarzut wytaczany „Hobbitowi” jest taki, że jest on niepotrzebnie rozwleczony – zarówno pod względem długości jak i, w pewnym sensie, fabuły. Obie te uwagi uważam za nietrafne. Film Jacksona to bowiem obraz do przeżywania każdego z jego do perfekcji dopracowanych szczegółów. Czy są to fenomenalne efekty specjalne, czy zamaszyste zdjęcia, czy też każda z technicznych składowych (charakteryzacja, kostiumy, scenografia), przepiękna muzyka, czy świetnie zagrane role (znakomity Freeman w roli Bilba, fenomenalny, nieco łobuzerski Armitage jako Thorin). „Hobbita” się smakuje. Jackson nie spieszy się absolutnie z kolejnymi scenami, celowo wręcz rozwleka je właśnie, wydłuża, jednak nigdy nie przekracza granicy znużenia. To kino pełną gębą, epickie, pokrzepiające klarownym przesłaniem, fantastyczne.
(Martin Freeman, kadr z filmu „Hobbit: Niezwykła podróż”, źr. Filmweb)
Także rozwleczenie fabularne nie ma tu miejsca. Od chwili, gdy ogłoszono, że „Hobbit” będzie zrealizowany na podobieństwo „Władcy Pierścieni”, a więc w trzech częściach, był czas, by się do owej myśli przyzwyczaić. Chociaż historia istotnie była tym elementem, o który się najbardziej obawiałem, Jackson i sztab zaangażowanych do filmu scenarzystów podołali zadaniu. Rozszerzyli główny, oddany niemal dokładnie na wzorzec książkowego, wątek o kolejne, umiejętnie umiejscowione zarówno w kontekście jak i wykreowanym przez Tolkiena świecie Śródziemia. Trylogia „Hobbita” od początku zaplanowana była jako prequel „Władcy” – filmów powszechnie znanych, mocno osadzonych w popkulturze, wręcz kultowych. Dlatego pojawiają się weń postaci, których w powieści nie uświadczymy, a zobaczyliśmy we „Władcy”. Z pewnością w kolejnych częściach zapoczątkowane wątki zostaną odpowiednio rozszerzone.
I to w zasadzie jedyny zarzut (oprócz dziwacznego polskiego tytułu), jaki można „Hobbitowi” wytoczyć – „Władca Pierścieni” był pierwszy. Myślę jednak, że Tolkien byłby zadowolony z takiej ekranizacji jego dzieła. I nucił wraz z krasnoludami (a przy okazji i ze mną): „Ponad gór omglony szczyt…”
Moja ocena: 7,5/10
(Richard Armitage, kadr z filmu „Hobbit: Niezwykła podróż”, źr. Filmweb)
Nowa notka na http://true-villain.blog.pl , a w niej m.in. ogłoszenie wyników konkursu. Pozdrawiam i zapraszam.