Termin „arcydzieło” i nazwisko Michaela Hanekego nieodłącznie idą w parze od kilkunastu lat. Jeden z największych autorów współczesnego kina powraca z kolejnym małym wielkim filmem. Jakże różnym od monumentalnych pseudointelektualnych quasi-dzieł w postaci choćby – także nagrodzonego w Cannes, z tym że rok wcześniej – „Drzewa życia” (2011) Malicka i z wprost proporcjonalną mocą bijącym je na głowę. „Miłość”. Ascetyczna, precyzyjna i zdyscyplinowana, rozegrana praktycznie tylko na dwa głosy i zamknięta w ścianach kilkupokojowego mieszkania paryskiej kamienicy psychodrama oddziałuje na widza przygniatająco, windując przy tym ekranową prezentację intymności na kosmiczny wręcz poziom.
„Miłość” to film nieco odbiegający od pozostałych w dorobku Hanekego, a przy tym idealnie z nimi współgrający. Austriacki mistrz kina dokonuje kolejnej boleśnie uwierającej wiwisekcji ludzkiej emocjonalności. Z drugiej strony jest tu pewna perwersyjna delikatność w prezentacji intymności, jakiej kino chyba jeszcze nie widziało, która jednocześnie – co już typowe – odpycha i fascynuje. Pojawia się poczucie dyskomfortu. Chce się powiedzieć: to za wiele, przymknąć oczy. Ale Haneke na to nie pozwala. Rozkazuje oglądać. Przeżywać. I udaje mu się to. Znowu. Jego film to autotortura, której, niczym rasowy flagelant, chce się doświadczać. Przyjemny ból egzystencji.
(Jean-Louis Trintignant i Emmanuelle Riva, kadr z filmu „Miłość”, źr. Filmweb)
Tytułowa „Miłość” zostaje wystawiona na najcięższą z prób. Tym bardziej, że to uczucie wieloletnie, trwałe, chciałoby się powiedzieć: nienaruszalne. Ale „czy przetrwa?” to pytanie dla Hanekego zbyt ogólne, skromne, nieadekwatne do jego wielkości. Z pomocą artystów francuskiego kina – Emmanuelle Rivy i Jeana-Louisa Trintignanta (oboje znani z trylogii „Trzy kolory” Kieślowskiego) – zdejmuje z bezsprzecznie kochającego się małżeństwa kolejne z pieczołowicie układanych przez lata warstw miłości, dochodząc do jej najczystszej, postaci. Jakiej? Choćby tej namalowanej słowami przez świętego Pawła w „Pieśni nad pieśniami”. Do czego dotrze tego rzecz jasna wyjawić nie sposób. Efekt być może nie okaże się zaskakujący, lecz i tak wywróci na lewą stronę.
Haneke tylko pozornie skupia się czynniku sprawczym następującego w filmie stanu rzeczy. Portretuje chorobę, ale w konkretnym celu. Nie stara się znaleźć panaceum na cierpienie osoby chorej i jej bliskich. Przez pryzmat schorzenia Anne i ustawienie w centrum opowieści Georgesa, pokazuje jak wiele obliczy przyjąć może jedno uczucie. Jednocześnie w pewien charakterystyczny dla siebie sposób manipuluje widzem, igra z jego odczuciami. Ale ani przez chwilę nie każe się litować nad niedolą protagonistów. Emocjonalny szantaż to chwyt niegodny Hanekego. Postać Anne odzwierciedla te słowa. Nie godzi się na wizyty córki, nie widzi sensu w rozmowie z byłym uczniem – woli posłuchać jak gra jej Schuberta. Od wykrzykiwanych przez nią pojedynczych wyrazów – pierwszych będących składową tytułu tej recenzji, oznaczających „mamo! boli!” – niedaleko do „śmierć!”. Dlatego trudno się nie uśmiechnąć na widok rzadkich chwil radości, których oboje doświadczają – gdy on jej śpiewa, a ona z wysiłkiem, ale i uśmiechem sylabizuje słowa piosenki. Dlatego ujęcia ich nowego życia nie są rzewne, choć ściskają za gardło – gdy wystarczy jego drobny gest, dotyk, by zaczął ogarniać ją spokój.
W filmie jest jeden słabszy moment. To sen Georgesa. Jeśli zna się jego znaczenie, w pewien sposób fragment ten ustawia odbiór obrazu i nieco ostentacyjnie go obnaża. Jeżeli zaś, tak jak to było w moim przypadku, wyjaśnia się dopiero po seansie, zauważa się, że jak na Hanekego jest to filmowo rachityczne. Metafora z gołębiem także wydaje się odrobinę pretensjonalna. Fenomenalny finał spina jednak klamrą, zapoczątkowane ujęciem bliźniaczym do końcówki „Ukrytych” (2005), autentyczne filmowe przeżycie, jakim jest „Miłość”. Kino!…
Moja ocena: 8/10
(Michael Haneke, Emmanuelle Riva i Jean-Louis Trintignant podczas pracy nad filmem,
źr. Filmweb)