Ulrich Seidl, człowiek skądinąd nader sympatyczny, z iście demonicznym błyskiem w oku i cynicznym uśmiechem na ustach od lat przypatruje się Austriakom. I trzeba przyznać nie przebiera w środkach w wyciąganiu demonów tkwiących w rodakach. A wszystko to czyni… z miłości do nich.
Zanim jednak przejdę do meritum mam do czytelnika prośbę – proszę odszukać w pamięci popularny horror „Wilk” z 1994 roku z rolami Jacka Nicholsona i Michelle Pfeiffer. Czy Seidl na powyższym zdjęciu nie przypomina nieco właśnie Nicholsona z tego filmu? To oczywiście żart prowadzący do mocno wydumanej analogii, ale takie było moje pierwsze skojarzenie, gdy zobaczyłem tę fotografię. I myślę sobie, że mimo wszystko coś w tym jest.
Seidl nakręcił w sumie prawie dwadzieścia filmów dla kina i telewizji, w tym kilkanaście dokumentów. Jego fabuły– „Upały”, „Import/Export” oraz zapoczątkowana w 2012 roku trylogia „Raj” przyniosły mu gros prestiżowych wyróżnień na najważniejszych filmowych festiwalach świata. Z docenieniem w ojczyźnie reżyser ma jednak niejaki problem. Najlepszym przykładem jest fakt, że gdy „Raj: miłość” schodził pomału z repertuaru polskich kin studyjnych, w Austrii nie wszedł nawet do obiegu dystrybucyjnego.
Nie trzeba specjalnie tłumaczyć tego stanu rzeczy. Każdy film Seidla to uwierający, dociekliwy portret rodzimego społeczeństwa. Któż z nas chciałby się oglądać w sardonicznym, a do tego boleśnie prawdziwym zwierciadle? Gdzie zatem ów osobliwy patriotyzm? Konsekwentny w swym ascetycznym stylu Seidl przygląda się rodakom okiem przenikającym niczym stukot obcasów Marii z „Raj: wiara”. Jego bohaterowie stopniowo stają się dla widza przezroczyści, wręcz nadzy. Do tego Seidl jako jeden z niewielu współczesnych artystów filmowych potrafi przeprowadzić autentyczną filmową wiwisekcję. Ale wiwisekcja to przewrotna, bo na swój sposób… czuła. Austriak ma do prezentowanych w swoich obrazach rodaków wiele wyrozumiałości. Penetruje długo i wnikliwie, próbując doszukać się przyczyn ich nierzadko osobliwego zachowania. Niemniej ostatnie kadry każdej ze scen, przedłużonych do granic możliwości percepcji i emocjonalnej wytrzymałości widza, mają w sobie coś z delikatności. Jakby na ukojenie skołatanych przez niekończące się sekundy nerwów. Jest w tym osobliwa dychotomia specyficzna dla każdej z jego fabuł – tyle samo uwagi poświęca bohaterowi, co oglądającemu.
Co charakteryzuje Seidla podczas tworzenia filmu? W głównej mierze forma scenariusza i praca z aktorami. Te dwa elementy uzupełniają się wzajemnie. W skryptach nie uświadczy się bowiem dialogów, a jedynie precyzyjnie rozpisanych scen, będących wytycznymi dla samego reżysera. Nie daje on też odtwórcom wglądu w scenariusz i, co najważniejsze, absolutnie im nie pomaga. Ceni pracę z amatorami, za to wobec zawodowców jest ekstremalnie wymagający. Nieco paradoksalnie czyni to poprzez fakt, iż pozostawia im swobodę w kreowaniu ekranowej rzeczywistości, czyli – przez improwizowanie. Od dubli oczekuje jedynie przystawalności, nie dokładnej kopii. Margarethe Tiesel mówiła o pracy nad „Miłością”: „każdy dubel jednej sceny musieliśmy zagrać inaczej”.
Seidl w pewien sposób redefiniuje słynną metodę Stanisławskiego, polegającą na kompletnym utożsamieniu się aktora z bohaterem. Nie tyle pozwala czy nie wtrąca się w proces budowania postaci przez aktorów, ile swoją metodą pracy wręcz wymusza to na nich. W połączeniu z talentem skutkuje to po prostu wielkimi kreacjami, zwłaszcza pań – wspomnianej Tiesel (nominowanej do Europejskiej Nagrody Filmowej), Ekateryny Rak w „Import/Export”, czy ulubionej aktorki Seidla, Marii Hofstatter, która zagrała w kilku jego filmach, do roli w „Wierze” zaś – wedle jej słów najważniejszej w karierze – przygotowywała się kilka lat.
Seidl uwielbia przypatrywać się ludzkiemu ciału – najczęściej kobiecemu i do tego, wedle ogólnie przyjętych standardów, mało atrakcyjnemu. Znalazło to odzwierciedlenie zwłaszcza w „Upałach”, „Raj: miłość” i „Raj: nadzieja” – akcja tych filmów rozgrywa się odpowiednio w oblanym falą gorąca Wiedniu, wakacyjnym kurorcie w Kenii i na obozie odchudzającym dla nastolatek. Sposobności do odsłaniania ciał przez bohaterów zatem nie brakuje i Seidl nie waha się tego wykorzystać. Jak mało kto wydobywa przez to ich naturalne, niedostrzegalne zrazu piękno. Przenosi brzydkie somy w sferę sakrum, hołubi je niczym Milan Kundera, jednocześnie pozostając nieczułym jak Henry Miller. W tej materii w kinie nie sobie równych.
Austriak posiada także ogromne zamiłowanie do symetrii. Oprócz m.in. totalitaryzmu, symetria symbolizuje równowagę, stan ducha, do którego dąży podświadomie być może każdy z nas, nieosiągalny jednak przez swoje wyidealizowanie. Seidl przedstawiając w swoich filmach sytuacje ambiwalentne, skrajnie prowokacyjne z premedytacją ten porządek burzy. Przez to symetria zyskuje jeszcze więcej na swojej nienaturalności, stając się kontrastowym tłem dla dobitnej ekspozycji postaw bohaterów. Potęguje to fakt, że wszystkie wiodące postaci filmów Seidla doświadczają momentu absolutnego upokorzenia, do którego same się doprowadzają lub który przenoszą na zupełnie bezimienne jednostki. Ta chwila upodlenia najczęściej bywa punktem zwrotnym w ich filmowym życiu, a co za tym idzie w ich odbiorze przez widza. Czasami orientują się w stanie ducha i umysłu, w jakim się znaleźli, częściej nie, w oczach widza jednak po owej chwili bohaterom Seidla już nie udaje się zrehabilitować. Naszła mnie kiedyś refleksja, że Victor Hugo, francuski klasyk literatury, gdyby dożył naszych czasów, mógłby napisać kontynuację „Nędzników”, wypełniając ją postaciami z filmów Austriaka…
Twórczość Seidla nierzadko zestawia się z filmami jego rodaka, Michaela Hanekego. Istotnie, łączy ich bogaty dorobek dokumentalny, a także zbliżony styl, na który składają się m.in. narracyjna dyscyplina, asceza formy czy bezkompromisowe pokazywanie przemocy. Obaj posiadają też niesamowitą zdolność do „spoliczkowania widza”, uruchomienia emocji, o które nie podejrzewalibyśmy siebie w przypadku – jakby nie patrzeć – tylko filmu. A jakie są różnice? W ogromnym uproszczeniu, ponieważ opierając się o dorobek obu filmowców można pisać prace dyplomowe – Haneke stawia na głęboką emocjonalność i powagę, Seidl natomiast na pieczołowite konstrukcje postaci i humor.
Humor bazujący jednak na okrutnej ironii. Sam Seidl powiedział w jednym z wywiadów, że chce, aby „śmiech zamierał widzom na ustach”. Już monstrualny kok Marii, bohaterki „Wiary”, powoduje drgnienie kącików ust. Bardziej znamienne jest jednak choćby to, jak zachowuje się, gdy trafia na leśną orgię, w jaki sposób używa wody święconej, jakim pragmatyzmem wykazuje się przed i po modlitewnych rytuałach. Trudno jest się nie uśmiechnąć. Jeszcze trudniej wybaczyć w pewien sposób Seidlowi, to co czyni z nami chwilę potem, jak brutalnie sprowadza nas na ziemię; jak zawsze naturalną scenerią bezustannie przypomina, że opowiada o ludziach, żyjących gdzieś blisko nas – w mieszkaniu obok, w domu naprzeciwko.
Za to właśnie mam do Seidla największe uznanie. Za to, że jestem przez niego… ogrywany. Seidl kiwa mnie jak swego czasu Robert Lewandowski obrońców Realu Madryt. Wracając do jego filmów, wyczuwam podskórne napięcie. Choć znam je prawie na pamięć, to i tak oddziałują na mnie równie mocno za każdym razem. Truizm, ale jak to z nimi bywa – prawdziwy. Werner Herzog powiedział po obejrzeniu dokumentu „Zwierzęca miłość” z 1996 roku: „jeszcze nigdy siedząc w kinie tak wyraźnie nie ujrzałem piekła”. Mogę z pełnym przekonaniem podpiąć ten cytat pod każdy z obejrzanych przeze mnie obrazów Ulricha Seidla. Zwłaszcza pod „Raj: wiara”, w moim odczuciu najlepszy w jego portfolio, uchwycający kwintesencję filmów Austriaka.
Paralela wyartykułowana przez Herzoga może się jednak wydawać zbytnim uproszczeniem. Interesująca jest interpretacja Bartosza Żurawieckiego, który stwierdził, że więcej w „Raj: wiara” czyśćca, jeżeli opieramy się już na religijnej nomenklaturze, niż nasuwającego się zrazu przewrotnego odniesienia do piekła. Czyścieć to, mówiąc obrazowo, miejsce długotrwałej pokuty. Maria istotnie pokutuje – wzięła na siebie wszystkie grzechy świata i w codziennych obrzędach próbuje je odkupić w oczach Boga. Pytanie, czy faktycznie doprowadzi ją to do Boga, wydaje się retoryczne.
Seidl pokazuje przez to, że kino wciąż może dotknąć. Fetyszyzując rytuały Anny Marii, jednocześnie znieczula nas na nie. Na tym polega „namacalnosć” jego filmów. Można to w prosty sposób porównać. Przypomina to bezwiedne, automatyczne powtarzanie jakiegoś słowa, zupełnie dowolnego. Szybko, raz za razem, następnie coraz wolniej, skupiając się na sylabach, w końcu zgłoskach. W efekcie ten powtarzany wyraz staje się wyjałowiony, gdzieś znika jego znaczenie, a zostaje pokraczne czasem brzmienie.
Jak to się ma do owej piekielności filmu „Wiara”, którą można przełożyć na pozostałe dokonania reżysera? Seidl cierpliwie przypatruje się swojej bohaterce, która wypełnia wszystko to w sobie znany sposób, po czym ze zwielokrotnioną siłą uderza w nas tym, do czego jest zdolna w chwili załamania. I tutaj właśnie objawia się piekło jego filmów. W zobrazowaniu słabej woli, wielkiej ludzkiej ułomności. Seidl do wykreowania piekła na ekranie nie potrzebuje ukazywać niczego demonicznego, wystarczy mu słabość człowieka. Wiara wymaga pewnego poświęcenia. Chociaż Anna Maria pozostaje szczera, religia ważna i potrzebna jest jej wyłącznie wtedy, gdy jest dla niej wygodna, kiedy pasuje do jej nastroju, gdy może się nią pochwalić lub daje jej spełnienie – w dowolnej formie.
Mówi się, że droga do piekła wybrukowana jest dobrymi chęciami. Tych na pewno Marii nie brakuje. Piekło to także królestwo cynizmu, a gorzki cynizm jest jednym z aksjomatów filmów Seidla. Drobne gesty Marii, o których wspominałem, czy ten kluczowy – masturbacja krycufiksem – są kwintesencją nieświadomej autoironii, autocynizmu właśnie. Co w takim razie Seidl próbuje nam przekazać? Co pokazuje? Czym wyłożona jest droga do raju? Upokorzeniem? Czy raj nie jest przez to przereklamowany? Jak daleko lub jak blisko jest z raju do piekła (na ziemi)?
Austriak ma jeszcze w planach film o Josefie Friztlu, bohaterze głośnej sprawy sprzed kilku lat, który przez wiele lat więził i wykorzystywał swoją córkę. Ciężko znaleźć bardziej kongruentnego reżysera do stworzenia filmu o takim człowieku jak Fritzl – współczesnym wcieleniu diabła.
Na koniec chciałbym wspomnieć o drobnym incydencie, którego bohaterem i prowodyrem zarazem stała się moja skromna osoba, a który świadczy o mocy filmów Seidla. Otóż w okolicach dnia premiery „Wiary” zarekomendowałem ów film mojej koleżance z pracy, zagorzałej katoliczce i dewotce, nad wyraz podobnej mentalnie do filmowej Anny Marii. Rzecz jasna powodowała mną przekora i niezdrowa ciekawość, za co kajam się przed czytelnikiem. Niemniej reakcja znajomej po obejrzeniu filmu była taka, że przez kilka następnych tygodni wszystkie jej gesty w moim kierunku ograniczyły się do zaciskania ust (dość złowrogiego, zaręczam…) i skinień głową à la Komisja Kontroli Gier i Zakładów… A powiedziałem jedynie, że to poruszający film o wierze… Cóż, taki jest Seidl.
[2014]