Odpowiedź tytułowego bohatera filmu „Django” na z gruntu prowokacyjne pytanie jest dla mnie sentencją podsumowującą moje spotkania z kinem Quentina Tarantino. Mam świadomość braków w filmowej lekturze, które zamienione w obejrzane – a liczone w prawdopodobnie setkach – obrazy zaowocowałyby jeszcze skuteczniejszym rozszyfrowaniem filmów twórcy „Pulp fiction” (1994). Jednocześnie mam poczucie obcowania z wielkim kinem. Bo Tarantino jest wielkim filmowcem właśnie. Twórcą tak inteligentnym, tak świadomym swojej inteligencji i tak polegającym na inteligencji widza, że kształtuje relację widz-film, zamieniając ją w dogłębne, dotykające przeżycie. „Django” jest nie mniejszym od najlepszych dzieł mistrza, równocześnie w pewien sposób od nich odstającym filmowym przeżyciem.
Przytoczona odpowiedź Django na pytanie Dra Kinga Schultza jest z nim równorzędna. Schultz pyta bowiem, czy wyzwolony czarnoskóry niewolnik chce zabijać białych dla pieniędzy, czy to polubi. To także symptomatyczne dla kina Tarantino. Przez lata pielęgnowana, gloryfikowana, ekstremalnie przerysowana i w swym przerysowaniu ekstremalna przemoc znajduje w „Django” chyba najmocniejsze jak dotąd ujście. Tylu krwawych scen nie uświadczyliśmy chyba nawet w obu „Kill Billach”. Kontrast z pastiszowanym gatunkiem westernu wzmacnia jedynie ten efekt, potęgowany przez ulubiony przez Tarantino motyw zemsty. Zemsty, która w oczach widza zawsze jest słuszna. Zemsty, której się kibicuje. Ergo – kibicuje się przemocy.
(Christoph Waltz i Jamie Foxx,
kadr z filmu „Django, źr. Filmweb)
Wielkością Tarantino jest fakt, że w ten sposób potrafi zwodzić widza. Pozwala mu się bawić swoimi dziełami, wciąga za kark do filmowej rzeczywistości, by w efekcie zręcznie okręcić go wokół palca i pchnąć w dowolnym – najczęściej perwersyjnie sadystycznym – kierunku łagodnie zasugerowanej interpretacji. Głębia w jego filmach nie sięga jednak otchłani zawoalowanych treści. Dla twórcy „Jackie Bown” (1997), co jest rzecz jasna powszechnie znanym truizmem, kwintesencją reżyserii jest forma. W „Django” środek balansu tych proporcji zostaje nieco przesunięty. Odczuwalnie Tarantino przekazuje odrobinę poprawnie polityczną treść w zupełnie niepoprawnym politycznie kształcie. Czy równoważy ją ekspansywną przemocą? Czy w jakiś sposób nie tłumaczy się przed sobą lub przed widzem? Nie eksplikuje jednym elementem drugiego i vice versa? Czy to może zasługa szlachetności gatunku westernu, do którego odczuwa wyraźną słabość, któremu hołduje?
To może zbyt daleko idące rozważania. Z Tarantino przecież nigdy nie wiadomo. Zgrywa to jego drugie imię, cynizmem zdaje się być ochrzczony. Nieprzeciętną błyskotliwością obdarza zawsze doskonale rozpisane postaci, żeby zapanować nad widzem, zawładnąć nim. Po to także choćby tak wiele ujęć z perspektywy klęczącego u stóp swojego kata. Quentin Tarantino to wściekły pies kina. Zawsze w formie, zawsze zachwycający. Z „Django” jest nie inaczej. Jak zwykle zresztą.
Moja ocena: 8/10
(Quentin Tarantino, kadr z filmu „Django, źr. Filmweb)