Film „Rust and Bone” nieco mnie zirytował. Nie można niczego zarzucić jego warstwie formalnej. Zdjęcia i muzyka ciekawie się ze sobą komponują, ich wzajemne uzupełnianie się tworzy wrażenie pulsującego dynamizmu, trochę odrealnienia. Film pieści zmysły, estetycznie dowartościowuje. Także i oś fabularna jest w swojej klasyczności w jakiś sposób ujmująca. Nie mogę jednak reżyserowi wybaczyć odpychającego w swoim naturalizmie sportretowania protagonisty.
Postać Alima to bowiem kwintesencja ludzkiej głupoty – czy może raczej tępoty. Powiem szczerze, że nie wiem, co może być angażującego w oglądaniu człowieka tak skrajnie pozbawionego rozumu, nieodpowiedzialnego idioty. Ja nie odkryłem w tym uroku. W pewien sposób rozumiem postawę Stéphanie (godna pochwały kreacja Marion Cotillard) – echo spotęgowanego samotnością traumatycznego przeżycia zostaje złagodzone obecnością drugiego osoby. Rosnące zagubienie bohaterki popycha ją w kierunku obniżania poczucia własnej wartości, co Alim z premedytacją wykorzystuje. Ale robi to nieświadomie. I to z jednej strony może nawet przerazić, z drugiej – zwyczajnie wkurza. Bez podenerwowania można go oglądać jedynie w chwili zabawy z synem – jedynej osoby, którą darzy uczuciem.
Jacques Audiard nie zachwycił mnie swym filmem. Jednak muszę przyznać, że zagrał na moich uczuciach. Refren z Cotillard brzmi dźwięcznie, ale zwrotki, choć nieźle – mimo wszystko – zagrane przez Schoenaertsa, to nie moja melodia.
Moja ocena: 5/10