A misie co lubią? Jaranie lufek, łojenie gorzały i posuwanie słodkich idiotek w kolorze blond na zapleczu sklepu, w którym są zatrudnieni. Takie są misie – a w zasadzie jeden miś – w filmie „Ted”, Setha MacFarlane’a. Gadający, zabawny, uroczy?… Nie!… Wygadany i zabawowy – to jak najbardziej. Ale także pełen gross-outowego uroku, którego dzieci raczej nie polubią. I z którym z pewnością nie powinny mieć na razie styczności.
Matulu, co to jest za film!… Standardowa (także ze standardowymi scenariuszowymi gułami) opowieść o dorastaniu, przyjaźni i życiowych priorytetach skąpana została w niebezpiecznie wręcz wysokim stężeniu kloaki, rubasznego humoru i odniesień do popkultury. Dla niektórych widzów może być to dawka powodująca torsje od nieustannego chichotu, ale u innych wywołać może nawet odruch wymiotny. MacFarlane w zasadzie przez cały czas balansuje na granicy dobrego smaku, nierzadko z premedytacją ją przekraczając. Ale wygrywa na tym. „Ted” to ostra jazda na krawędzi, która przypomniała mi najstarsze filmy z Jimem Carreyem. Ich slapstick w porównaniu z „Tedem” wydaje się jednak mocno ugrzeczniony, a poziom absurdu – śladowy. Szkoda tylko, że Wahlberg i Kunis nie potrafią się bawić rolami tak jak nieśmiertelny Ace Ventura. Albo jak Seth MacFarlane, który w dubbingu tytułowego misia sięga po mistrzostwo świata.
Moja ocena: 5,5/10
(Mark Wahlberg oraz Seth MacFarlane jako tytułowy „Ted”, kadr z filmu, źr. Filmweb)