Takimi słowy na kartach powieści „Nędznicy”, pełen najwyższej pogardy do własnej osoby, Jean Valjean podsumował siebie w momencie swego największego upodlenia. Nie ukrywam, że brakowało mi tego jak szeregu innych cytatów z prześwietnej książki Victora Hugo w wyreżyserowanym przez Toma Hoopera filmie na jej podstawie. Choć takie określenie obrazu „Les Miserables – Nędznicy” mija się z prawdą. Film Hoopera to bowiem nie musicalowa ekranizacja powieści francuskiego klasyka, lecz filmowa adaptacja wystawianego na scenie musicalu właśnie.
Rożnica na pierwszy rzut oka wydaje się zasadnicza. Weźmy choćby kwestię piosenek – kongruentnego ich umiejscowienia, zobrazowania i przystosowania do fabularnego kontekstu. W musicalu piosenki w zasadzie napędzają akcję – komentują, przyspieszają bieg wydarzeń, wpływają na miejsce akcji itp. Dlatego łatwiej obrazowi osadzonemu w tym gatunku wybaczyć takie „grzechy” jak skrótowość czy mało przekonujące wolty, które w tradycyjnym filmie mogłyby po prostu razić naciągactwem. Umowność to aksjomat musicalu. Co jednak w przypadku, gdy grzechem filmu okazuje się sam reżyser?…
(Amanda Seyfried i Eddie Redmayne,
kadr z filmu „Les Miserables – Nędznicy”, źr. Filmweb)
Oglądając „Nędzników” naszła mnie dziwna refleksja. Pomyślałem sobie, że na miejscu ekipy zajmującej się formalną stroną filmu – scenografów, kostiumologów – nieźle bym się na Hoopera wkurzył. Jedynie charakteryzatorzy mogą czuć się usatysfakcjonowani, Hooper bowiem skupia obiektyw kamery na twarzach aktorów do tego stopnia, że zdaje się zapominać o całej otoczce. Z premedytacją nie pozwala nam zasmakować w urokliwej, dopracowanej do najdrobniejszego szczegółu wizji dziewiętnastowiecznej, rewolucyjnej Francji. Odnosi się wrażenie, że zdał się jedynie na wykonawców i muzyczne kompozycje. Zero inwencji, reżyseria to szczyt prostoty – znanej już z oscarowego „Jak zostać królem” (2010) (do tej pory nie mogę się nadziwić, w jaki sposób ten film i reżyser zostali docenieni przez Akademię bardziej niż David Fincher i jego „The Social Network” (2010)), ale kilkukrotnie spotęgowanej. Z czasem może stać się to nawet denerwujące, jednak film jest na tyle długi, że w końcu poirytowanie musi przeobrazić się w przyzwyczajenie (oby nie znużenie).
Mimo bitych dwóch i pół godziny czasu trwania, „Nędzników” ogląda się jednak z zaangażowaniem. Zasługa to zwłaszcza oprawy muzycznej, przepięknych piosenek (film jest nimi wręcz wypełniony!) i ich znakomitych wykonań. Odtwórcy wywiązali się ze swych wokalnych zadań bardzo dobrze – począwszy od nagrodzonych już Złotymi Globami Hugh Jackmana i zawsze cudownej Anne Hathaway (z realną szansą na pierwszego Oscara), przez całą ciżbę mniej popularnych aktorów, najmłodsze talenty (młodziutcy aktorzy wcielający się w postaci Gavroche’a i Cosette, uau!), na trochę niepasującym, nieczującym roli bezwzględnego inspektora Javerta Russellu Crowe kończąc.
Piosenki spełniają się w jeszcze jednej roli. Są świetnym odpowiednikiem – czy też może odzwierciedleniem – przymiotów, które stanowiły o wykwintności literackiego pierwowzoru: bogatych opisów rozterek i wewnętrznych przeżyć bohaterów. Są chwile, kiedy naprawdę czuć ducha powieści Hugo. Fabularnie zresztą też jest nieźle. Scenarzyści wydobyli kwintesencję powieści – skupiając się w głównej mierze na konflikcie Jeana Valjean i Javerta – i można „Nędzników” traktować jako adaptację wierną książce (umówmy się jednak, że oś fabularna u Hugo nie jest specjalnie zagmatwana). Jedynie wątek miłości Cosette i Mariusa – to także wina Hoopera – mógłby i powinien być bardziej rozbudowany. Dysproporcja tej relacji do wątku uczucia biednej Eponine do młodego rewolucjonisty jest zdecydowanie zbyt duża. Nie zaszkodziłoby też, gdyby autorzy skryptu częściej rzucili jakimś nazwiskiem – mnogość postaci może w końcu spowodować lekką dezorientację.
(Anne Hathaway, kadr z filmu „Les Miserables – Nędznicy”, źr. Filmweb)
Brakuje mi w „Les Miserables” jeszcze dwóch rzeczy. Rozmachu – nachalna intymność, jaką próbuje przez cały film tworzyć Hooper ewidentnie temu nie sprzyja (Hugo potrafił natomiast przytoczyć dzieje jakiejś familii do kilku pokoleń wstecz lub poświęcić dziesiątki stron na opis historycznej bitwy po to, by w efekcie przedstawić jednego czy dwóch bohaterów; jest to rzecz jasna niewspółmierne, chcę jednak zasygnalizować, jak bardzo nie wykorzystano potencjału i epickości książkowych „Nędzników”; chociaż to może argument i tak nieadekwatny do wcześniejszych ustaleń, że film ten jest adaptacją musicalu, nie powieści) – oraz tytułowej nędzy. Ale nędzy w sensie duchowym – tej, którą tak mocno przepełnione są karty powieści Victora Hugo. Jedynie postać Jeana Valjean ślady owej nędzy zawiera. Nie ma jej w Javercie, nie ma w przerysowanej rodzinie Thenardierow. Kolejny grzech reżysera.
Tom Hooper zepsuł ten film. Swoja zachowawczością, schematyzmem, brakiem kreatywności. „Les Miserables – Nędznicy” mógł być filmem wybitnym, a jest jedynie niezłym, przyzwoitym, względnie udanym. Reżyseria zasługuje na dwa, cały entourage i aktorstwo na dziesięć. Z sentymentu do musicali dodaje jednak punkcik.
Moja ocena: 5,5/10
(Russell Crowe i Hugh Jackman,
kadr z filmu „Les Miserables – Nędznicy”, źr. Filmweb)