Oto przykład małego wielkiego filmu. „Sesje” w reżyserii Bena Lewina to kino pełnokrwiście niezależne – oszczędne w formie, intensywne w treści, skupione na międzyludzkich relacjach, oparte na emocjach. Niepozbawione wad, ale te rekompensują fantastyczne występy aktorów i przesłanie. „Sesje” łączą dwie szalenie intymne sfery życia człowieka – cielesność i poczucie niedoskonałości. W przypadku fenomenalnie odtwarzanego przez Johna Hawkesa Marka O’Briena (postaci autentycznej) niedoskonałość osiąga ekstremum – paraliż całego ciała. Jego cielesność jest przez to – w jego oczach – wypaczona. Perspektywę naprostować pomaga mu terapeutka, Cheryl (dawno nieoglądana przeze mnie Helen Hunt – w świetnej formie). Co istotne – seksterapeutka. Co bardziej istotne – nie prostytutka.
(Helen Hunt i John Hawkes, kadr z filmu „Sesje”, źr. Filmweb)
Artyści na spółkę z reżyserem wspólnymi siłami przeobrażają swoje dzieło w apoteozę człowieczeństwa i bliskości drugiej osoby. „Sesje” to adaptacja sentencji carpe diem i filmowy obraz poczucia własnej wartości. Mark, mimo niepełnosprawności, z powodzeniem ukończył studia i w miarę możliwości po prostu cieszy się z życia. Zwyczajny facet, optymista. Tyle tylko, że może poruszać jedynie głową. „Zwyczajny facet” jednak sukcesywnie Markowi o sobie przypomina – co chyba jasne – kobietami. Mark początkowo szuka porady u księdza (niecodzienna rola Williama H. Macy’ego), ale ten okazuje się pomocny bardziej jako powiernik niż terapeuta. Kiedy w końcu poznaje Cheryl, poznaje smak rozkoszy. W jaki sposób? W głowie. Scena, w której Mark doznaje uniesienia, fantazjując nie o – przywodzących jasne w takim momencie skojarzenia – „oczywistościach”, lecz doznaniach, których nigdy nie osiągnie, jest mistrzowska w swej zmysłowości i sugestywności.
„Sesje” łamią tabu. Seks nie idzie w kinie w parze z brzydotą czy upośledzeniem. Lewin zaciera te granice. Sceny łóżkowe w jego filmie to jedne z najbardziej subtelnych, a jednocześnie wymownych i obdarzonych podprogowym przekazem, jakie kiedykolwiek widziałem. Reżyser znajduje złoty środek między współczuciem graniczącym z litością a wymuszonym dystansem. Traktuje swoich bohaterów z najwyższą godnością i pełnym otuchy poczuciem humoru. I chociaż chwilami robi się nieco zbyt słodko i idealistycznie (wspomniana rola maksymalnie otwartego i tolerancyjnego księdza, sielski finał), to i tak balansuje na linii wyważenia niczym Philippe Petit między wieżami WTC, kąpiąc widza pod energetyzującym prysznicem pokrzepienia przywodzącym na myśl rewelacyjne „Pół na pół” (2011) Jonathana Levine’a. Wydatnie przyczyniają się do tego genialna w swojej naturalności Hunt i wart każdej nagrody Hawkes, który mając do dyspozycji jedynie twarz tworzy bohatera od A do Z.
Filmu nie grają już w kinach, niemniej polecam wszystkim zapoznać się, kiedy tylko pojawi się wersja DVD. Świetne kino.
Moja ocena: 6,5/10
(John Hawkes, kadr z filmu „Sesje”, źr. Filmweb)