Hm… Dziwne jest to uczucie po obejrzeniu filmu – dalekie od zachwytu, ale i zawodu. Nie do końca rozczarowanie, nie do końca uznanie. Zdystansowana aprobata okupiona niezdefiniowanym westchnieniem. Hm. Takie odczucie wywołał we mnie „Lincoln”, najnowsze dzieło Stevena Spielberga – niegdyś wielkiego, od czasu „Szeregowca Ryana” (1998) co najwyżej poprawnego. Tendencja w jego przypadku niestety zniżkowa, zwłaszcza jeśli chodzi o superprodukcje. A taką niewątpliwie „Lincoln” jest. Rozmach realizacji – mimo nawet faktu, że zdecydowana większość akcji rozgrywa się w chłodnych wnętrzach – jest w swej szczegółowości i dopracowaniu wręcz namacalny. Do tego stopnia, że chwilami ginie w nim jak zawsze kongenialny Daniel Day-Lewis.
(Daniel Day-Lewis, kadr z filmu „Lincoln”, źr. Filmweb)
A to „sztuka” nie lada. To bowiem aktor-fenomen, w którego portfolio występuje bodaj najwyższe spośród hollywoodzkich wykonawców stężenie wszelkich możliwych nagród na film. Wierny od lat swojej metodzie pracy nad postacią, opierającej się na pełnym się z nią utożsamieniu, także w tytułowej roli amerykańskiego prezydenta jest zachwycający. Zwłaszcza, że musiał ją zbudować od podstaw – postawa prawdziwego Lincolna udokumentowana jest szczątkowo. W interpretacji Day-Lewisa Lincoln to mąż stanu w pełni tego zwrotu znaczenia. Autorytet, silna osobowość, stoik z osądem nie do podważenia.
I powtarzalny nudziarz. Swoiste alter ego Spielberga, które sam reżyser w swojej wizji kreuje i co jest największym mankamentem „Lincolna”. Filmowa rutyna zabija twórcę tak doskonałych dzieł jak „Szczęki” (1975), „Bliskie spotkania trzeciego stopnia” (1977), „Lista Schindlera” (1993). Spielberg jest wypalony od dłuższego czasu. Funkcjonuje poza filmami, które reżyseruje. Bierze na warsztat Ważne Tematy i robi z nich Ważne Filmy. Szkoda, że widz to dla niego element, nad którym – być może – trochę się w pewnym momencie kręcenia filmu zastanawia, a nie target jego pracy. Wówczas szkoda i rosnący żal – i doskonałej technicznej strony obrazu, i pracy aktorów (zauważalne role praktycznie każdego z całej ciżby odtwórców drugoplanowych – Lee Jonesa, Field, Strathairna, dawno niewidzianego Spadera, Gordona-Levitta), i zdradzającego ślady dawnej wielkości panowania nad wszelkimi materiami filmu, i zawsze ciekawej opowieści historycznej.
Moja ocena: 6/10
(Steven Spielberg i Sally Field podczas pracy nad filmem „Lincoln”, źr. Filmweb)