Nigdy nie byłem jakimś zagorzałym fanem Supermana. Jak przez mgłę pamiętam stare filmy o nadczłowieku z planety Krypton z niezapomnianym Christopherem Reeve’em w tytułowej roli, a wersji Bryana Singera z 2006 roku nie widziałem wcale. Jakoś nigdy mnie jego powiewająca peleryna i czerwone gatki nie porwały. Na najnowszą odsłonę przygód Supermana, Człowieka ze stali (Man of Steel) autorstwa Zacka Snydera, skusiłem się głównie ze względu na osobę ciekawego reżysera, który znalazł swoją gatunkową niszę i w której jakoś tam się sprawdza, oraz dochodzące moich uszu pogłoski o olśniewającej stronie audio-wizualnej. I dobrze, że nie oczekiwałem czegoś bardziej wymagającego.
Przy kręceniu filmu o Supermanie Snyder wyraźnie inspirował się najlepszymi filmowymi utworami science fiction. Niektóre ujęcia są jakby żywcem wyjęte z Avatara (2009), sekwencje przypominają te z Zemsty Sithów (2005), sporo tu także Matriksa (1999), a nawet – przez osobę Russella Crowe’a – Gladiatora (2000). (W ogóle Australijczyk – abstrahując od filmowego rodzaju, w jakim osadzony jest Człowiek ze stali (a więc niekoniecznie nastawionego na wielkie kreacje aktorskie) – wypadł całkiem przyzwoicie, znacznie bardziej przekonująco i żywo niż w niedawnych Nędznikach. Pozostali, na czele z Henrym Cavillem – jak to się dzisiaj mówi – ch***, ale stabilnie 😉 ). Cały pierwszy akt i powracające jak refren sceny wypełnione czystą i efektowną akcją to maestria speców z Fabryki Snów. Od strony technicznej film dopięty jest na ostatni guzik. Jak to u Snydera.
(Henry Cavill w Człowieku ze stali, źr. Filmweb)
Niedociągnięciami scenariuszowymi, logicznymi dziurami i ogólnym chaosem fabularnym można by jednak obdzielić tuzin innych produkcji. Popularny zwrot „pisany na kolanie” w odniesieniu do skryptu Człowieka ze stali wydaje się – niestety – jak najbardziej na miejscu. Guły są widoczne gołym okiem i chwilami autentycznie powodują wybałuszanie gał widza, niepotrafiącego pojąć, w jaki sposób taka czy inna bzdura znalazła się w ostatecznej wersji scenariusza. Masakra. Spodziewałem się też – acz nie nastawiałem – że twórcy wykorzystają popularny od jakiegoś czasu w ekranizacjach komiksów trend „uczłowieczania” obdarzonych różnymi talentami herosów. No i faktycznie, palnikiem na tytułową stal staje się relacja Clarka z ojcami – przyszywanym i biologicznym. A także kwestia poszukiwania własnej tożsamości, akceptacji siebie i odnalezienia swojego miejsca w świecie. Ech… szkoda, że wszystko to potraktowane z patosem, nudno i w sumie po łebkach, bo bez żadnych wniosków. I tylko niepotrzebnie zwalnia akcję. Jak to u Snydera, który chciałby przekazać więcej, ale nie bardzo wie jak.
Summa summarum Człowiek ze stali to film mocno w stylu Zacka Snydera – zachwycające widowisko z fabułą podziurawioną jak sitko z drobnymi oczkami. Można obejrzeć, bo chociaż blockbusterem roku nie zostanie, a i do Batmanów czy Iron Manów mu daleko, to jednak spełnił oczekiwania, przynajmniej moje. A że niewygórowane? Cóż, w gruncie rzeczy ten film to i tak nic wielkiego…
Moja ocena: 5,5/10
(źr. Filmweb)
Napisałem recenzje Człowieka ze Stali jakieś dwa dni temu, opublikuje ją na początku tygodnia. Ogólnie, mnie też drażniły błędy logiczne w tym filmie. Efekty specjalne to nie wszystko. Ja oceniłem film na 6 w skali do 10, więc dość podobnie 🙂 Pozdrawiam KM