Aronofsky wraca po latach. Wraca w stylu – swoim, ale przeciętnym. I jak na niego – niewystarczającym. „Noe: Wybrany przez Boga” mógł mu wyjść lepiej, trzeba to uczciwie przyznać. Chociaż zdjęcia i muzyka zapierają dech w piersiach.
Śledząc rozpoczęte wkrótce po premierze „Czarnego łabędzia” poszukiwania przez Darrena Aronofsky’ego filmu, który chciałby nakręcić wprawiły mnie w konsternację. Czy tak był oszołomiony sukcesem przeboju z Natalie Portman, że nagle zapragnął zrealizować wysokobudżetowe widowisko? Wszak to twórca wybornych psychodram – intymnych, podchodzących wręcz pod kino artystyczne. Cóż ze swojej wrażliwości przekazałby w takim – nie umniejszając – „Wolverine”, do którego się przymierzał…
Nie chcę wychodzić na ignoranta, niemniej darzę Aronofsky’ego dużym uznaniem i nie życzyłem ani jemu, ani sobie, żeby podzielił los choćby Floriana Henckela von Donnersmarcka, który po wybitnym „Życiu na podsłuchu” poległ na „Turyście”. Usłyszawszy, że autor „Zapaśnika” bierze się za opowieść o Noem, uspokoiłem się. Biblia to wciąż prawie nieodkryta przez filmowców skarbnica gotowych do zekranizowania historii. Wierzyłem, że Aronofsky dokopie się w historii budowniczego arki do wypracowanego stylu, spełniając przy tym swoje – nazwijmy to – blockbusterowe ambicje.
Nie zawiódł, przynajmniej w pewnej części. Albowiem „Noe: Wybrany przez Boga” to portret człowieka pełnego pasji i jego obsesji przezwyciężenia siebie w dążeniu do celu. Noe niemało ma wspólnego z Niną ze wspomnianego „Czarnego łabędzia”, „The Ramem” z „Zapaśnika” czy Maksem z „Pi”. Balansuje na krawędzi szaleństwa, zatraca się w swych zamiarach, niemal upada w nim człowieczeństwo. I jak to u Aronofsky’ego przewrotnym antagonistą – oprócz zawiłego umysłu głównego bohatera – są najbliżsi. Chciałoby się powiedzieć nihil novi i tak jest w istocie. Jednakże to nie wada. Skupiłbym się za to na interpretacjach aktorskich. W przypadku Russella Crowe’a możemy bowiem mówić o co najwyżej przyzwoitej roli, podczas gdy pierwszoplanowi odtwórcy w powyższych obrazach stworzyli kreacje. Ale bardziej ponarzekać pozwolę sobie na role pań, które u Aronofsky’ego zawsze były wyraziste – vide role Ellen Burstyn w „Requiem dla snu” czy Rachel Weisz w „Źródle”. I Connelly, laureatkę Oscara, i Watson, najrozsądniej dobierającą rolę aktorkę post-potterową, dzieli jednakże morze od tamtych występów.
Różnicę między tym a poprzednimi dziełami twórcy „Źródła” czyni jednak przede wszystkim sposób narracji. Nie można odmówić jej metodyczności i konsekwencji, ale z usidleniem widza Aronofsky’emu jeszcze nigdy nie poszło tak słabo. Namiętnie posługując się kliszami (wątki i postaci Chama, Matuzalema i Tubal-Kaina), prowadzi akcję niemrawo i bez życia (choć także bez patosu). Film wydaje się przez to za długi i, przyznam szczerze, kilkukrotnie podczas seansu noga zaczęła mi samoistnie podrygiwać ze zniecierpliwienia. Kiedy się zacznie coś dziać, przemykało mi przez głowę. A to już niestety minus długi niczym dryfujące dzieło życia Noego. Bo „Noe…” to krok w tył tego zdolnego przecież filmowca. I to niekrótki.
Aronofsky spycha swoją opowieść w konwencję fantasy i nie ma w tym nic złego. Biblia to przecież najlepsze fantasy jakie wyszło spod pióra człowieka. Z Matthew Libatique’iem wypełnia kadry pastelowymi kolorami, które ożywiają cudownie melodyjne kompozycje Clinta Mansella. Audiowizualne aspekty są atutami „Wybranego przez Boga” (notabene imię Jego nie pada w filmie ani razu, niezrozumiałe to trochę, jak dla mnie…). Szkopuł w tym, że najbardziej znaczącymi. Cały ten film jest jak – notabene nieco uboga – sekwencja potopu. Miało być „uau!”, a wyszło trochę „auć!…”. Jak na twórcę genialnego „Requiem dla snu” – niezachwycająco. Dla miłośnika jego twórczości – za mało. Do weryfikacji własnej.
Ocena: 5,5/10