„Witaj w klubie” to kino oscarowe, które nie boli, mimo że nie obyło się bez schematów. Za to buduje pozytywnym przesłaniem, cieszy sprawną reżyserią i zachwyca wielkim aktorstwem. McConaughey i Leto wkraczają zaś do panteonu wybitnych odtwórców.
„Skrojony na Oscara”, „na miarę Oscara”, „oscarowy” to wyrażenia i dla widza, i dla krytyka filmowego rodem z Polski mające wydźwięk raczej pejoratywny. Nagroda Akademii nie ma u nas specjalnego posłuchu. Nie znaczy to, że filmy do niej nominowane są złe. W naszych oczach bardziej: zbyt amerykańskie, a przez to słabo przyswajalne. Taki na szczęście nie jest „Witaj w klubie” Jeana-Marka Vallée. Bo choć amerykańskości nie sposób mu odmówić, to przekaz płynie z niego na wskroś uniwersalny.
Jest to opowieść o Ronie Woodroofie, Teksańczyku, u którego zdiagnozowano zakażenie wirusem HIV. Usłyszawszy wyrok – około trzydziestu dni do śmierci – pełen hulaszczego życia Ron postanawia walczyć o siebie. Pełen determinacji organizuje lewy ośrodek wsparcia, pomagając przy okazji i innym nosicielom letalnej bakterii. A że jak wiadomo Teksas słynie ze skrajnego konserwatyzmu, Woodroof nie ma lekko, spotykając się raz po raz z rażącą homofobią. Tym bardziej, że i sam – mówiąc oględnie – nie pała tolerancją do – pozostających w większości spośród chorych jak on – ludzi o różnorakich preferencjach seksualnych. Nie poddaje się jednak i toczy swoją bitwę z cierpieniem, środowiskiem i służbą zdrowia.
Jean-Marc Vallée miał o tyle łatwo ze swoim filmem, że pracował z precyzyjnie skonstruowanym scenariuszem. W historii Woodroofa nie ma miejsca na niespodzianki, dramatyczne zwroty akcji, poglądowy bipolaryzm czy prowokacje. Ale i na ckliwość oraz emocjonalne szantaże. Klasyczną fabułę Vallée zręcznie przekłada na popkulturowy język filmu. Narracja prowadzona jest miarowo, w żwawym tempie, pełno w „Witaj w klubie” inteligentnego humoru i pozytywnej energii. Film Vallée po prostu chce się oglądać, mimo szeregu myślowych skrótów czy uproszczeń. Popkultura ma swoją cenę. Ale Akademia chętnie za nią płaci.
Jednak ani świetny skrypt, ani umiejętności reżysera nie odniosłyby skutku, gdyby nie pierwszorzędne kreacje aktorskie. Matthew McConaughey dorzuca do portfolio wybitną rolę, zaliczając kolejny sezon (po rolach w „Magic Mike” i „Uciekinierze”) do niezwykle udanych. Wychudzony, z tradycjonalistycznym wąsem i zaczepnym usposobieniem wypełnia definicję roli drapieżnej i wielkiej. I jak najbardziej oscarowej. Następująca w nim przemiana zawiera w sobie czystą prawdę, dzięki niej staje się niepatetycznym herosem. Nie ustępuje mu w niczym Jared Leto jako transwestyta Rayon – wymuskany, autentyczny i ani trochę nie przesadny. Ich relacja jest spiritus movens filmu Vallée, ich role – jego wartością.
„Witaj w klubie” to kino wiarygodne, z budującym przesłaniem i choć nieco schematyczne, to nie rezonerskie i nachalnie moralizatorskie. Przypomina nieco „Pół na pół” Jonathana Levine’a z nieodstającą od gwiazd filmu Vallée rolą Josepha Gordona-Levitta. Kanadyjski filmowiec ma szansę dzięki niemu osiąść w Hollywood na dłużej. Bo to film na miarę Oscara. I do tego dobry film.
Moja ocena: 6,5/10
Matthew McConaughey coraz częściej mnie zaskakuje! Witaj w Klubie i Detektyw pokazują, że jest bardzo dobrym aktorem 🙂 Na szczęście odszedł już od ról picusiów glancusiów 🙂 Podobnie jak Brad Pitt i Leo DiCaprio 🙂 Będzie z niego pożytek 🙂
Jestem podobnego zdania 🙂