Filmów w większym lub mniejszym stopniu podobnych do „Zakochanej bez pamięci” Sylvie Testud było już niemało. Wystarczy wspomnieć choćby „Dziś 13, jutro 30” (2004) albo „Ile waży koń trojański?” (2008). Wszystkie mają podobną konstrukcję fabuły, wszystkie zwieńczone są adekwatnym do całości, mniej lub bardziej łzawym happy endem, w zasadzie wszystkie są też komediami z nutką sentymentalizmu. Film Testud wzorcowo wpisuje się w tę dość wątpliwych uroków konwencję, nie wybijając się ponad stan prawie niczym. Prawie, bo nie we wszystkich tych cukierkowych filmidełkach gra Juliette Binoche.
Z drugiej jednak strony szkoda talentu Juliette dla takich produkcji. Dystrybutor „Zakochanej bez pamięci” jej polskim tytułem ewidentnie nawiązuje do świetnego filmu Michela Gondry’ego. Obie produkcje, oprócz wysokiej próby aktorstwa, dzieli jednak niemal wszystko pozostałe. A najbardziej filmowa klasa. Testud nie jest w stanie zaskoczyć widza absolutnie niczym. Jej reżyseria jest prosta, schematyczna. Po prostu przewraca na ekranie kartki (nie najlepszego swoją drogą) scenariusza. Nie ma w niej śladu inwencji, która – nawet jeśliby stosowana została nieporadnie – pozostawiłaby odrobinę lepsze wrażenie, ponieważ widz miałby świadomość, że reżyserka starała się wnieść do opowieści coś swojego. A tak stylu w „Zakochanej…” nie ma nawet śladowych ilości. I – cholera jasna – nie śmieszy ta komedia!…
Przed kompromitacją obraz Testud ratuje tylko gra Binoche. Francuska aktorka jest klasą samą w sobie, a jej występ tylko tę klasę potwierdza. Juliette, na której barki Testud – prawdopodobnie nieświadomie – zwala cały ciężar emocjonalny filmu, z czasem staje się jego esencją . I tylko dla niej można się ewentualnie na „Zakochaną bez pamięci” skusić.
Moja ocena: 4,5/10
(Kadr z filmu „Zakochana bez pamięci”, źr. Filmweb)