Joe Wright już w swym debiucie – ekranizacji „Dumy i uprzedzenia” (2005) – zaprezentował styl, w jakim kręcił będzie swoje kolejne filmy. To reżyser, który ogromną wagę poświęca na zachowanie stałego rytmu narracji. Precyzyjnie synchronizuje ścieżkę dźwiękową z obrazem, fragmenty popychające fabułę do przodu inkrustuje zaś przepięknie kadrowanymi, 'poetyckimi’ ujęciami. To w połączeniu z rzeczonym timingiem akcji skutkuje dla widza ogromnym komfortem oglądania. Co najważniejsze Wright nie zapomina także o odpowiednim nasyceniu emocjonalnym swoich filmów. Wobec wszystkich tych aspektów jego najnowsze dzieło – „Anna Karenina” – jawi się jako swego rodzaju kwintesencja stylowości i uroku.
Z drugiej strony jednak adaptacja powieści Lwa Tołstoja w interpretacji Joe Wrighta może być odbierana jako film na tyle osadzony w danej stylistyce, że zwyczajnie wtórny. Ale od wtórności – mimo wykorzystywania znanych już z wcześniejszych filmów tego reżysera chwytów – dzieli ją sporo. Wright ma to do siebie, że potrafi w każdym swym dziele dodać coś nowego. W tym przypadku jest to świeże spojrzenie na ekranizowanie klasyki literatury. Wright stworzył kostiumowy blockbuster, który zarówno przybliża nam w pewnej części (nie jestem niestety stwierdzić w jak dużej, gdyż książkowego pierwowzoru jeszcze nie czytałem) twórczość Tołstoja, ale i ma zadatki na sprzedanie się w dziesiątkach milionów dolarów. Po „Dumie i uprzedzeniu” i „Pokucie” (2007) brytyjski reżyser wyrasta na czołowego twórcę tego typu kina.
(Aaron Taylor-Johnson i Keira Knightley, kadr z filmu „Anna Karenina”, źr. Stopklatka.pl)
Sam film to melodramat o klasycznej konstrukcji. Co jednak wyróżnia go spośród tych, o których zapomni się szybciej niż życzyliby sobie tego ich twórcy, to bardzo zgrabne stopniowanie emocji. U Wrighta wszystko odbywa się bardzo płynnie. Moment zakochania Anny w Aleksym nie następuje nagle. To proces jakoby naturalny. I to jest największą siłą zarówno „Anny Kareniny” jak i pozostałych filmów Brytyjczyka. Bo zarówno w produkcjach historycznych, ale także w „Soliście” (2009) czy „Hannie” (2011) emocje protagonistów nie są potraktowane czczo, lecz z należytą subtelnością, a przez to szacunkiem dla widza.
W każdym swoim filmie Wright umieszcza też kontrapunkt dla intensywnych zazwyczaj uczuć głównych bohaterów. W „Annie Kareninie” jest to wątek Kitty i Lewina, który jest rewersem dla trójkąta Anny, jej męża i Wrońskiego. Wright nie spieszy się w przewracaniu kolejnych stron scenariusza, pozwalając obu tym relacjom na swobodne, niewymuszone rozwijanie się. Ale chyba każdy jego film charakteryzuje też jakaś wpadka obsadowa. W tym przypadku jest to Aaron Taylor-Johnson – chłopak utalentowany i, przy rozwadze w przyjmowaniu ról, prawdopodobnie z świetlaną hollywoodzką przyszłością, jednak chyba jeszcze niedojrzały do roli Wrońskiego. Knightley po raz kolejny dźwiga kostiumową rolę z niejakim trudem, ale i determinacją oraz urokiem. Zaś prawdziwie błyszczą tu Jude Law i Matthew Macfadyen w rolach nieoczywistych, ale pełnokrwistych. Dobry film.
Moja ocena: 7/10
(Jude Law, kadr z filmu „Anna Karenina”, źr. Stopklatka.pl)