Stephen Frears adaptuje Martina Sixsmitha, ale zamiast na synu skupia się na matce, świetnie zagranej przez Judi Dench. A Steve Coogan sprawdza się i jako scenarzysta, i jako aktor w nieco poważniejszej roli. „Tajemnica Filomeny” to udane kino charakterów.
Proszę mi wybaczyć zgryźliwą dygresję na samym początku, ale… Polski tytuł ostatniego filmu Stephena Frearsa to jakże dobry przykład infantylizacji oryginalnych nazw przez polskich dystrybutorów i wydawców. Czy tytułowej Filomenie czegoś by ubyło, gdyby nie obdarzono jej ową nieodgadnioną „tajemnicą”, już na poziomie bazowej książki? Ot, kolejna zbędna koturnowość, mająca na celu przyrost liczby wykupionych biletów czy sprzedanych egzemplarzy. Zupełnie jak w przypadku „Tajemnicy Brokeback Mountain”… Mniejsza, bezzwłocznie przechodzę do meritum.
Oparty na książce Martina Sixsmitha obraz Frearsa odbiega od literackiego pierwowzoru. Lektura dostarcza czytelnikowi obszernej historii syna Filomeny Lee, która z kolei jest główną bohaterką filmu. Akcja zaczyna się, gdy dziennikarz po przejściach, właśnie Sixsmith, spotyka ową starszą panią i postanawia pomóc jej odnaleźć odebranego przed pięćdziesięciu laty Anthony’ego. Wspólnie wyruszają do Irlandii, gdzie dawno temu wszystko się zaczęło – do specjalnej szkoły pod pieczą zakonnic.
Filomena i Martin początkowo nie potrafią znaleźć wspólnego języka. Ona – głęboko wierząca i wewnętrznie bolejąca, lecz optymistyczna i z werwą. On – sceptyczny ateista, nieco protekcjonalny i nowocześnie cyniczny, ale i dobroduszny. Ich relacja napędza „Tajemnicę…”, spychając na drugi plan wątek Anthony’ego vel Michaela (a i wplecione „filmy z życia” syna Filomeny znajdują właściwy wydźwięk dopiero w finale). Z konfrontacji dwóch odmiennych postaw Frears wyciska, ile się da – humoru i wzruszeń, podejścia do życia, miłości, rodziny. W bardzo swoim stylu, umiejętnie osadza opowieść w konwencji kina drogi. Z klasą przeplata sceny lekkie z refleksyjnymi, (ciepłym) żartem i (inteligentnie) serio w odpowiednich proporcjach. W tej materii „Tajemnica Filomeny” mocno zbliżona jest do „Królowej”, znakomitego przecież filmu.
Ale nie tylko w tej. Tak jak w obrazie z oscarową Helen Mirren, tak tutaj mamy do czynienia z pierwszorzędną pracą aktorów. Mistrzyni subtelności Judi Dench gra to, co od lat wychodzi jej najlepiej – kocioł tłumionych wewnątrz emocji uwidaczniając drobnymi gestami: mimowolnym drgnieniem ust, niezauważalnym niemal, naturalnym grymasem, głębokim spojrzeniem. Kolejna fantastyczna rola wybitnej brytyjskiej artystki. Dzielnie partneruje jej Steve Coogan, znany głównie z występów komediowych, w „Tajemnicy…” prezentujący się jednak bardzo przywoicie. Jest on także współtwórcą scenariusza, za który zgarnął BAFTA i szereg nominacji do najważniejszych filmowych nagród.
Frears ze zdrowym dystansem podchodzi do kwestii wiary. Niemniej nie waha się punktować Kościoła. Tutaj wyczuwam pewną słabość „Tajemnicy Filomeny”. Na ile bowiem zabieg ten wpisany jest w wciąż świeży – mówiąc brzydko – trend wytykania grzechów watykańskiej instytucji? Nadal mam wątpliwości, szczególnie jeśli wziąć pod uwagę nieskazitelny w tej kwestii sposób postępowania Filomeny. Na plus należy jednak zaliczyć wydźwięk tej strony opowieści, jakże różny od tych przykrych, zaserwowanych w „Szkole dla łobuzów” czy „Siostrach Magdalenkach”. Summa summarum wyszło Frearsowi kino pozytywne, stylowe i po prostu dobre.
Moja ocena: 6,5/10
Zgadzam się! To jest dobre kino, a duet aktorski mnie po prostu zachwycił. Czuć, że aktorzy sie dobrze rozumieją i się wzajemnie dopełniają.
Dokładnie tak 🙂