Nie miałem wygórowanych oczekiwań co do ostatniej ekranizacji prozy Dickensa, Wielkich nadziei (Great Expectations). Na dobrą sprawę nie miałem ich wcale, jako że powieści nie czytałem. Myślę sobię – ot, kolejne kino kostiumowe. A że mam do niego niejaką słabość – zachęcała też osoba reżysera, Mike’a Newella, twórcy filmów świetnych (Cztery wesela i pogrzeb; 1994), dobrych (Donnie Brasco; 1997) lub co najmniej przyzwoitych (jeden z lepszych Potterów, Czara ognia; 2005) – liczyłem na co najmniej niezobowiązującą, może nawet stylową rozrywkę. Niestety, film mnie rozczarował.
To opowieść jakich wiele, mocno przywodząca na myśl ekranizacje prozy Jane Austen (zwłaszcza w wykonaniu Anga Lee i Joe Wrighta) czy niedawną, wcale niezgorszą Jane Eyre (2011). W przypadku tego typu filmów powtarzalność to nie wada, niemniej w obrazie Newella nie ma choćby śladu świeżości. To film ciężki, choć sama historia z założenia ma pokrzepiać. Przesłanie jest jednak nachalne, wyłożone jak kawa na ławę. Reżyseria kuleje – Newell nie angażuje się, w ogóle się nie stara, żeby się jakoś wyróżnić spośród wielu tego typu produkcji. Do tego taka sobie realizacja (zdjęcia, kostiumy czy scenografia pozbawione są całkowicie polotu) idzie w parze z przeciętnym czy wręcz słabym aktorstwem (Jeremy Irvine i – o, dziwo! – Ralph Fiennes są zaskakująco bezbarwni, ten pierwszy wręcz irytująco), uwagę zwracają na siebie jedynie rutynowani, jak zwykle świetni Robbie Coltrane i Helena Bonham Carter oraz Holliday Grainger, która nie najgorzej zaprezentowała się już w Annie Kareninie (2012).
Bardzo przeciętne kino, które szybko odejdzie w zapomnienie.
Moja ocena: 4,5/10