„Za wzgórzami”, ostatni film Cristiana Mungiu, to obraz znacznie słabszy od prawdopodobnie opus magnum rumuńskiego filmowca, czyli „4 miesięcy, 3 tygodni i 2 dni” (2007). Ale takowych – w sensie słabszych od rewelacyjnego zdobywcy Złotej Palmy sprzed pięciu lat – obrazów jest mnóstwo z prostej przyczyny: to film wielki, do jakiego rzadko który jest w stanie się zbliżyć, nie mówiąc o dorównaniu. Oba utwory łączy jednak sporo. Filmowa forma, naturalizm, osadzenie w społecznym kontekście, reżyserska konsekwencja, znakomite aktorstwo, motyw oddania i trudnej przyjaźni.
Ale film to jedynie dobry, gdyż nie wzbudza nazbyt intensywnych emocji. „4 miesiące…” wgniatały w fotel ich nagromadzeniem, „Za wzgórzami” jest natomiast rozwodnione. Ponadto scenariusz – swoją drogą nagrodzony w tym roku w Cannes – oprócz dobrych dialogów, jest wtórny wobec siebie. Jak refren powracają praktycznie identyczne momenty (ataki Aliny), zwrotki pisane są natomiast chwilami pretensjonalnymi rozważaniami o wierze. A raczej – o religii.
Bo akurat wiara przedstawiona jest w „Za wzgórzami” najbardziej ujmująco. A dokładniej – wyłuszczone w filmie cnoty, na których wiara winna się opierać. Wiara nie tylko w Boga, ale i w drugiego człowieka. Poświęcenie i miłość Aliny znakomicie kontrastują z oddaniem Bogu wymieszanym ze wzrastającym zwątpieniem Voichity. Kilka sensualnych momentów (w tym sugestywne ujęcie na dużym zbliżeniu niepokojąco 'opętanych’ oczu Aliny) jest jednak tylko nieśmiałym echem „4 miesięcy…”. Bo chociaż „Za wzgórzami” jest długi, ale nie nuży, to i wciągnąć na maksa nie potrafi.
Moja ocena: 6,5/10
(Cosmina Stratan i Cristina Flutur, kadr z filmu, źr. Interia.pl)