Mówi się, że „Pod Mocnym Aniołem” to jak dotąd najsłabszy film Wojciecha Smarzowskiego. Za podstawowy zarzut krytycy unisono wysuwają powtarzalność. Rzecz jasna tę w sensie pejoratywnym – stagnację. Trudno zaprzeczyć, że filmy, jak się przyjęło, „najlepszego współczesnego polskiego reżysera” to dzieła pokrewne zarówno w treści jak i formie. Szeroko rozumiana polskość jest w nich przekładana na zbliżone na wszystkich płaszczyznach: motywy fabularne, wewnętrzne portrety postaci, koncepcje stylistyczne, chwyty narracyjne. „Pod Mocnym Aniołem” wydaje się konglomeratem tego co najciekawsze z „Wesela”, „Domu złego” oraz „Róży” i jednocześnie irrealnym sequelem niedostatecznej „Drogówki”. Déja vu jest odczuciem stałym podczas oglądania.
Z drugiej strony Smarzowskiemu udało się brawurowo zekranizować z pozoru nieprzekładalną na język filmu powieść Jerzego Pilcha. Adaptacja to nie dość, że wierna to jeszcze adekwatna formalnie, oscarowo zmontowana i z mistrzowskimi kreacjami aktorskimi. Smarzowski imponująco panuje nad timingiem opowiadania i miksowaniem planów czasowych, metodycznie buduje meliniarską aurę, z sukcesem eksploruje kolejne kręgi pijackiego piekła. To deliryczny genius loci rodzimego kina. „Pod Mocnym Aniołem” jako studium alkoholizmu jest jednym z najdoskonalszych, nie tylko spośród polskich filmów; kompletnym, tak jak uczynił to z depresją von Trier w „Melancholii”.
Ale i jest „Pod Mocnym Aniołem” adaptacją trochę zubożoną. Przede wszystkim pozbawioną smutnej ironii książkowego pierwowzoru. U Pilcha gorzki humor był naturalną konsekwencją klarownego wywodu, u Smarzowskiego funkcjonuje na zasadzie gagu. Także wątek miłosny – w książce równocześnie uzupełniał i kontrapunktował pozostałe, był lejtmotywem i motywacją. W filmie jest jednym z wielu. A jednak summa summarum Smarzowskiemu znów udaje się zawładnąć widzem, opleść go mackami nieprzeciętnych umiejętności, wciągnąć w świat przedstawiony, zmanipulować. Jak na klasowego reżysera przystało.
W tym miejscu mógłbym rozpocząć podsumowanie. Napisać, że „Pod Mocnym Aniołem” to dzieło faktycznie słabsze od pozostałych Smarzowskiego, a jednak trzymające poziom obrazu, który obyczajnie zwykło określać się jako dobry. Bo to JEST dobry film. Dzieło, którym nie wstyd się pochwalić, tematycznie zbliżone i równie poruszające jak doskonałe „Zostawić Las Vegas” czy „Wszyscy jesteśmy Chrystusami”. Lecz dla człowieka z podobnymi fenomenalnie zagranemu przez Roberta Więckiewicza Jerzemu doświadczeniami – wstrząsające niepomiernie bardziej.
Nie chcę powiedzieć, że nie zrozumieją go wszyscy, że dotrze do nielicznych – że to film nie dla ogółu. Nie śmiem nawet, gdyż taką ignorancją zdyskredytowałbym siebie jako aspirującego recenzenta. Mówię o odbiorze, najbardziej subiektywnej cesze procesu oglądania filmu.
A odbiór „Pod Mocnym Aniołem” w moim przypadku jest nierozłącznie związany z rzeczywistością. Miałem do Smarzowskiego ogromny szacunek – za całokształt. Po sensie jego ostatniego filmu szacunek ów sięgnął niebotyczności. Bo nakręcił film boleśnie i do cna prawdziwy, bliski mi jak żaden inny wcześniej. A obejrzałem ich niemało.
Dla kogoś, kto regularnie nie stroni; komu luki w pamięci trwają kilka tygodni, miast ograniczać się do paru godzin; do kogo rodzina nie chce się przyznać; kto nie wie, jak znalazł się w miejscu, w którym się budzi – po raz pierwszy i ostatni; kto jak Jerzy wraca po detoksie do obskurnej kawalerki i wyłącza lampę palącą się nienormalnie długo, po czym zaczyna plądrować każdy zakamarek w poszukiwaniu butelki, niekoniecznie pełnej, niekoniecznie gorzkiej żołądkowej; kto pierwsze trzeźwe kroki kieruje do znanej wtajemniczonym mety; komu odór moczu i wymiocin jest permanentną, makabryczną perfumą…
Dla kogoś straconego dla siebie i świata, a wygranego dla wódki – „Pod Mocnym Aniołem” będzie najlepszym filmem Smarzowskiego.
Moja ocena: 6,5/10