Czego by nie powiedzieć o całej masie zeszłorocznych filmów, wypatrywanych przez fanów wytęsknionych czy to za bombastycznymi efektami, kolejną odsłoną ulubionej serii lub bohatera, czy najnowszym dziełem cenionego reżysera, za najbardziej oczekiwaną premierę A.D. 2013 należy tak czy siak uznać nową część „Hobbita”. Po sukcesie zeszłorocznej „Niezwykłej podróży” „Pustkowie Smauga” otrzymało taką kampanię promocyjną, że w którymś momencie zacząłem się obawiać, iż tytułowy, wyrośnięty gad wychynie mi z lodówki w poszukiwaniu ukrytych pod kanapą niziołków. Za słowami Hannibala Lectera, że jakoby zaczynamy pożądać tego, z czym mamy do czynienia na co dzień, także i ja zacząłem wypatrywać kroczącej borem, lasem kompaniji. Zwłaszcza, że pierwsza część naprawdę przypadła mi do gustu. Druga… no, cóż… określenie „podobał mi się” jest najbardziej kongruentnym do opisania moich uczuć po obejrzeniu filmu Petera Jacksona.
Nowozelandczyk zaczyna bowiem parodiować – siebie i swoje dokonania. Chwała mu, że potrafi do cna wykorzystać powierzony mu budżet; że mistrzowsko panuje nad całą materią rozbudowanego widowiska; że ściąga do kin rzesze widzów. Chwała, bo tak funkcjonuje blockbusterowa frakcja Hollywood i Jackson wyraźnie – i z sukcesem – się w niej odnajduje. Tylko, że… klasyczna proza brytyjskiego pisarza staje się przezeń synonimem słowa rozrywka. Zaiste wybitną jest, tak, ale wciąż tylko rozrywką. Sam reżyser stwierdził kiedyś, że Tolkien chyba byłby zadowolony z adaptacji „Władcy Pierścieni”. I ja tak uważam. Jak jednak zareagowałby na tak wyszukane potraktowanie „Hobbita”? Zapewne zapaliłby fajkę i zamyślił się.
Być może zadumałby się nad tym, jakim cudem w trwającym niemal trzy godziny filmie nie ma głównego bohatera. Martin Freeman i jego Bilbo błądzi gdzieś na drugim planie, Richard Armitage nie jest już pociągającym Thorinem, słodkim draniem z łobuzerskim błyskiem w oku, a Ian McKellen poszarzał jak przydomek Gandalfa. Komu kibicować? Bardziej drewnianemu niż tarcza przywódcy krasnoludów Bloomowi i jego zadzierającemu nosa Legolasowi? Skądże! Smaugowi rzecz jasna i dystyngowanemu akcentowi użyczającego mu głosu Benedicta Cumberbatcha!… O, tak, to jedyna postać, która ma w sobie trochę życia… Postać… Wyobrażam sobie nagle eleganckiego staruszka o poczciwym licu, który z powątpiewaniem kręcąc głową puszcza dym z czarnej, drewnianej lulki. I mnie udziela się jego nastrój. Cyfrowy wytwór najmocniejszym punktem filmu?
Ach, gdzież się podziały pieczołowite charakteryzacje, którymi tak nęcili orkowie we „Władcy…”? Dokądś udała się, naturalności – niejako z zasady niemal nieosiągalna w filmach fantasy, a do której wcześniej dotarł Peter Jackson? Tęsknota, ona towarzyszyła mi już rok temu, teraz – jeszcze się nasiliła. Co rusz tęskniłem także za prymarnym wątkiem tej gargantuicznej opowieści. Bo chociaż sekwencje pościgów czy objawienie Saurona zrealizowane są arcyprecyzyjnie, to wciąż mało mi było hobbita w „Hobbicie”. Miast niego otrzymałem flirt między cokolwiek krasnoludzkim krasnoludem i całkiem urodziwą elfką. Och, już widzę nie tylko opadającą jak drzewo po ścięciu fajkę pisarza, ale i las załamujących się rąk fanów Śródziemia. Toż to potwarz!… Z drugiej strony dzieje się coś przynajmniej trochę podbudowanego erotyzmem. Tego przecież w książkach Tolkiena nie uświadczymy, choćbyśmy nie wiem jak głęboko szukali. Rację miał George R. R. Martin dziwiąc się jego puryzmowi – angielski klasyk miał wszak sześcioro potomków!…
Wyszedłem jednak z kina podbudowany, albowiem potęgowanego bullet time’em patosu jest w „Pustkowiu Smauga” pod dostatkiem. To nie wada, uwielbiam patos w filmach. Jestem rodowitym Polakiem – spiskowałem z Wallenrodem i fruwałem z Kordianem. Wypływająca ze źródła patriotyzmu pompatyczność jest częścią mojej natury. Szkoda tylko, że nie owych jacksonowskich, z metra ciętych brodaczy. Miłość do ojcowskiej ziemi jest aksjomatem poczynań wszystkich bohaterów Tolkiena. W filmowym „Hobbicie” niewiele brakuje, żeby ferajna krasnoludów zaczęła się wyzywać od 'patridiotów’. Bo to co ich podnieca, to się nazywa…
Kasa. „Hobbit: Pustkowie Smauga” to film z przesłaniem. A brzmi ono – sprzedać się. Istotnie, to landszaft, jak słusznie zauważył Tomasz Raczek, doskonały do kliknięcia w serduszko na Filmwebie i lajka na Facebooku. Nie przeszkadza mi to, niemniej uważam, że film to słabszy od „Niezwykłej podróży”. To na pierwszym „Hobbicie” bawiłem się lepiej – nie pędził na łeb na szyję, nie dłużył mi się mimo przestojów i czułem jeszcze trochę magii pierwszych wypraw Jacksona do Shire, Rohanu i Mordoru. No i wciąż pamiętam krasnoludzką piosenkę. Kto zwariował – ja czy świat (wyżej ceniących sequel filmowych krytyków)?
Więc co by powiedział wielki pisarz po projekcji nowego „Hobbita”? Może, wydymając wargi i unosząc brwi: „o tempora, o… pelliculas!”. A może po prostu: „to nie mój Hobbit”.
Moja ocena: 6,5/10
Foto: Filmweb
Podoba mi się ten fragment z landszaftem 🙂 Dla mnie w ogóle cały „Hobbit” jest jednym, wielkim skokiem na kasę. Cóż z tego, że z klasą, skoro to, co twórców podnieca, to się nazywa…
Dobrze to ująłeś, a ja bym tego lepiej nie opisał. Ta część trylogii jest jakaś taka rozpędzona, bez nakreślonego grubszą kreską bohatera czy wątku, że do tego głównego wybija się te niby uczucie, między krasnoludem a elfką. Ale może film trzeba by jeszcze raz obejrzeć? 😀
bardzo się zgadzam 🙂
Bardzo fajny artykuł i super blog. Filmy są na prawdę cudowną przygodą;)
Pozdrawiam