Oto przykład małego wielkiego filmu. „Sesje” w reżyserii Bena Lewina to kino pełnokrwiście niezależne – oszczędne w formie, intensywne w treści, skupione na międzyludzkich relacjach, oparte na emocjach. Niepozbawione wad, ale te rekompensują fantastyczne występy aktorów i przesłanie. „Sesje” łączą dwie szalenie intymne sfery życia człowieka – cielesność i poczucie niedoskonałości. W przypadku fenomenalnie odtwarzanego przez Johna Hawkesa Marka O’Briena (postaci autentycznej) niedoskonałość osiąga ekstremum – paraliż całego ciała. Jego cielesność jest przez to – w jego oczach – wypaczona. Perspektywę naprostować pomaga mu terapeutka, Cheryl (dawno nieoglądana przeze mnie Helen Hunt – w świetnej formie). Co istotne – seksterapeutka. Co bardziej istotne – nie prostytutka.
jestem nędzarzem!… [„Les Miserables – Nędznicy”]
Takimi słowy na kartach powieści „Nędznicy”, pełen najwyższej pogardy do własnej osoby, Jean Valjean podsumował siebie w momencie swego największego upodlenia. Nie ukrywam, że brakowało mi tego jak szeregu innych cytatów z prześwietnej książki Victora Hugo w wyreżyserowanym przez Toma Hoopera filmie na jej podstawie. Choć takie określenie obrazu „Les Miserables – Nędznicy” mija się z prawdą. Film Hoopera to bowiem nie musicalowa ekranizacja powieści francuskiego klasyka, lecz filmowa adaptacja wystawianego na scenie musicalu właśnie.
Read More “jestem nędzarzem!… [„Les Miserables – Nędznicy”]” »
prequel władcy [„Hobbit: Niezwykła podróż”]
Obejrzenie ekranizacji „Hobbita” było moim postanowieniem odkąd tylko pojawiła się pierwsza wzmianka o jego realizacji. Moja radość była tym większa, gdy okazało się, że za kamerą stanie Peter Jackson, twórca filmowej trylogii „Władcy pierścieni”. Adaptacje powieści J.R.R. Tolkiena to bez cienia przesady arcydzieła współczesnego kina fantasy, filmy kompletne, doskonałe praktycznie pod każdym względem. Byłem przekonany, że i z „Hobbitem” będzie podobnie. I nie zawiodłem się.
reżyser Affleck [„Operacja Argo”]
Zaryzykuję trącące uszczypliwością stwierdzenie, że zdolności reżysersko-scenariopisarskie Bena Afflecka wydają się odwrotnie proporcjonalne do jego umiejętności aktorskich. Bo albo bierze udział w produkcjach mocno wątpliwej jakości („Gigli” (2003), „Daredevil” (2003)), albo – mówiąc niepoetycko – robi z siebie na ekranie idiotę („Gigli” (2003), „Przetrwać święta” (2004)). Natomiast jego – nazwijmy to – poważne aktorstwo ograne jest w zasadzie na kilku nutach. Nie zmienia to faktu, że sam potrafi robić naprawdę godne uwagi, solidne obrazy. „Gdzie jesteś, Amando” (2007) i „Miasto złodziei” (2010) zostały docenione w filmowym świecie. Jedna z ostatnich obejrzanych przeze mnie premier 2012 roku, „Operacja Argo” autorstwa właśnie Afflecka, jest jednocześnie jego najlepszym filmem.
my name is… [„Skyfall”]
A jednak! W którymś z poprzednich wpisów zarzekałem się, że nowego „Bonda” zobaczę co najwyżej po premierze DVD. Obietnice spaliły na panewce i „Skyfall” zostało odhaczone dzień przed końcem roku. Wrażenia? Jak najbardziej pozytywne. Na ile to zasługa samego filmu, a na ile towarzystwa, w którym przyszło mi go obejrzeć, mógłbym polemizować 😉 Niemniej dwudziesta trzecia odsłona przygód Agenta Jej Królewskiej Mości to film bardzo przyjemny, ale niewiele więcej. A już z pewnością nie podchodzi pod nadaną mu przez niektórych krytyków rangę arcydzieła.
pan i jego pies… [„Frankenweenie”]
„Frankenweenie” – druga z zeszłorocznych premier autorstwa Tima Burtona – to film w wielu elementach podobny do swojego poprzednika. „Mroczne cienie” charakteryzowały się bowiem sprawnym żonglowaniem popkulturowymi motywami, sporą dawką czarnego humoru i – co niestety stało się symptomatyczne dla ostatnich produkcji w reżyserii ekscentrycznego filmowca – raczej nikłym zaangażowaniem ze strony widza. W przypadku ocenianej animacji z tym ostatnim jest na szczęście zdecydowanie lepiej, a i zabawa w odnajdywanie nawiązań i cytatów znów daje sporo frajdy. „Frankenweenie” jest przy tym najlepszą propozycją Burtona od czasu zbliżonej stylowo, znakomitej „Gnijącej panny młodej” (2005).
fight club [„Chuligani”]
„Chuliganów”, ostatni wyreżyserowany przez siebie film, Peter Mullan opiera na dwóch niestabilnych fundamentach – kliszach i parabolach. Niestabilnych z prostego powodu – wykorzystanych w nazbyt oczywisty sposób. Już w nagrodzonych Złotym Lwem w Wenecji „Siostrach Magdalenkach” (2002) było to widoczne. Jednak rzeczony film, dzięki świetnemu aktorstwu i surowej atmosferze, można było obejrzeć z zaangażowaniem. W przypadku „Chuliganów” Mullanowi się to nie udaje.
nieobiektywnie i powierzchownie [„Diaz”]
Daniele Vicari w filmie „Diaz” popełnił niestety podstawowy błąd. Jest nieobiektywny. Wyraźnie faworyzuje stronę młodych alterglobalistów, próbujących uniemożliwić zorganizowanie szczytu G8 w Genui w 2001 roku. Absolutnie ich nie bagatelizując, ale abstrahując od wszelkich krzywd, jakich doznali ci ludzie ze strony policji, przemocy jakiej stali się ofiarami, rządowych machlojek i zagrań organów ścigania w iście faszystowskim stylu – wydaje się, że Vicari z czystej przyzwoitości umieścił w filmie kilka fragmentów portretujących „ostatnich sprawiedliwych” pośród przedstawicieli włoskiej administracji. I zamiast rozrysować te elementy precyzyjniej, skupił się w zasadzie na orgii przemocy. Jego obraz staje się przez to płytki, emocjonalnie szantażując i schlebiając najniższym instynktom, takim jak powierzchowne zgorszenie czy pragnienie zemsty.
kwintesencja stylu wrighta [„Anna Karenina”]
Joe Wright już w swym debiucie – ekranizacji „Dumy i uprzedzenia” (2005) – zaprezentował styl, w jakim kręcił będzie swoje kolejne filmy. To reżyser, który ogromną wagę poświęca na zachowanie stałego rytmu narracji. Precyzyjnie synchronizuje ścieżkę dźwiękową z obrazem, fragmenty popychające fabułę do przodu inkrustuje zaś przepięknie kadrowanymi, 'poetyckimi’ ujęciami. To w połączeniu z rzeczonym timingiem akcji skutkuje dla widza ogromnym komfortem oglądania. Co najważniejsze Wright nie zapomina także o odpowiednim nasyceniu emocjonalnym swoich filmów. Wobec wszystkich tych aspektów jego najnowsze dzieło – „Anna Karenina” – jawi się jako swego rodzaju kwintesencja stylowości i uroku.
zgrabny mix motywów [„Looper – Pętla czasu”]
„Looper – Pętla czasu” w reżyserii Riana Johnsona podtrzymuje zaskakująco dobry poziom tegorocznych blockbusterów. Film to o ciekawym koncepcie fabularnym, dobrze napisany i poukładany, i choć science fiction w klasycznym rozumieniu, to jednak nieprzeładowany efektami audiowizualnymi. Johnson prezentuje nam wizję przyszłości tak naprawdę w szczegółach różniącą się od świata teraźniejszego. Fakt, iż tymi niuansami są np. lewitujące pojazdy, niemniej nie rzuca się to w oczy, jest wkomponowane w futurystyczny krajobraz niejako naturalnie. W ogóle „Looper” to wykonany z głową konglomerat motywów czy wręcz pewnych archetypicznych cech, charakterystycznych i wykorzystywanych wcześniej w filmach zaliczanych do klasyki sci fi. Dodatkowo opatrzony – dość banalną i chwilami zbliżającą się do pompatycznej ckliwości, ale zawsze – refleksją nad poszukiwaniem swojego miejsca w świecie.